[ Pobierz całość w formacie PDF ]

owszem dobrze, nawet bardzo dobrze, ale tak... mówią, że to człowiek chudnie przez to, że
rośnie.
Spuścił głowę pomieszany, Konrad przybliżył się, chcąc mu lepiej przypatrzeć, z Maćka
cień ledwie został.
 Spodziewam się, żeś miejsca nie stracił, możeś się nawet już i wyzwolił, i ożenił?
Maciek poskrobał się starym obyczajem po głowie.
 A! gdzie zaś, proszę pana, od onego to czasu dużo się, dużo zmieniło, ta i o ożenku ani
myśleć.
 Cóż się stało?
 E! Panie ta dziewka to nie półdiablę, ale diabeł był cały, niech ją wciórnastki porwą, bo-
daj świata nie widziała...
 A nie klnijże tak, Maćku!
 Co to kląć, proszę ja pana, ja bym ją zabił, żebym mógł, tyle się przez nią ucierpiało i
cierpi, a co majster nabiedował... I co pan powie? jak nam obu za skórę zalała, ano... ot oba tę
niegodziwą tak kochamy jak utrapieńcy... i na nic nie poradzić...
 Mówiłżeś, że zabiłbyś ją?
 Zabić... bym zabił, proszę pana, a kochać... człek kocha do wariacji.
 Szczęście jeszcze, żeś się nie ożenił, ale cóż się tam z wami stało?  zapytał Konrad.
E! inoście tylko państwo wyjechali  począł wzdychając Maciek  jam stanął u majstra do
roboty. Ona miała do klasztoru se jechać, ale to się ściągało, ściągało, bo jejmościance nie
było do smaku. I mnie też zrazu w to graj, mogłem się czasem zobaczyć, ano i pogadać, bo się
już tę włoszczyznę przegryzać po trochu zaczęło. Wabiła bestia oczyma jak na wędę, lgnęło
serce, lgnęło... przysiągłbym był też, że mnie kochała. Ano, wszystko to były zdrady, bo daw-
no miała innego kochanka i nie takiego, coby się z nią mógł ożenić, tylko wielkiego pana, do
79
którego się wykradała tak zręcznie, niby do kościoła... niby na odpust, a to siam, a to tam, że
nawet ojciec się nic nie domyślał; jam tam był piąte koło do wozu na zapas ino, żeby się kim
zastawiać było w biedzie. Nierychłom się dowąchał, bo mnie tak trzymała jak na łańcuchu, a
wierzyłem tej pokusie jakby rodzonemu ojcu... Trwało to długo, aż jednego razu idę ja od
majstra posłany przez te uliczki, co za Merceriami się wikłają, patrzę, stara baba w łachma-
nach na czółenku u brzegu prosi jałmużny, bo ono tu taki zwyczaj, że za jałmużną pływają,
jak gdzie indziej chodzą.  Czółenek był stary, stary, odrapany, dziurawy, pozatykany kłakami
ze smołą, aby w niego woda nie szła, a biedoty na nim, łachmanów kupka, a przy nich sta-
ruszka garbata, istna śmierć koścista, a na nich wnuczątko jej krzyczy w pieluchach z głodu.
Tak mi się z tej baby przypomniała wieś nasza i stara Marcinowa, chodząca po jałmużnie, ta i
nie wiedzieć jeszcze jakie rzeczy, tam swoje, że mnie litość wzięła okrutna i dałem jej grosza-
ka. Mało mnie w rękę nie pocałowała. Otóż nic, poszedłem za interesem, ta i wróciłem se
nazad. W tydzień znów na innym miejscu, patrzę, stoi czółenek z babą u brzegu... dziecko
krzyczy znów, tknęła mnie Marcinowa, dałem grosz:  Módl się za moich, staruszko.  No! i
zapomniałem o niej. Po tygodniu albo i więcej, trzeci mi się raz nawinęła, kiedym chciał dać
jałmużnę, aż ona mnie za rękę z czółna:
 Stój, poczekaj  mówi.
 No, a co?  pytam.
 Za jałmużnę jałmużna, poczciwy chłopcze  rzekła.  Wszakżeś to ty ten, co terminujesz
u Naniego, a starasz się podobno o Mariettę, Polaczek? Nieprawdaż? Ludzie mi tak mówili.
 Ano, tak  prawię  to cóż?
Pokręciła głową, jakby się litując nade mną...
 Oj, żalże mi cię, żal!  zawołała.
 Dlaczegoż znowu żal?
 Ino mi ci się serca krwawić nie chce, a powiedziałabym ci coś.
 To mówcie  rzekłem  jeśli z dobrej woli.
 Z najlepszej  powiada  kocham cię jak syna, boś poczciwy, a kamień sobie do szyi
wiążesz.
Słucham ja i dziwuję się strasznie, co to jest, a ta mi szepcze:
 Chcesz wiedzieć prawdę? Pójdz jutro o godzinie rannej, wez gondolę zakrytą i zamknię-
tą, a pływaj podle pałacu Vittorinich i patrzaj się no dobrze, co się tam dziać będzie...
I to rzekłszy, baba, kijem się odepchnąwszy od brzegu, popłynęła sobie dalej, a jam stał,
jakbym w kamień wrósł. Myślę sobie, co to jest? Kie tam licho w tym pałacu! Co to ma do
mnie, ale kiedy baba gada, wie, co mówi, potrzeba tę rzecz przegrzebać. Już mi do jutrzej-
szego dnia czekać było jak rybie na ruszcie... ani jeść, ani spać, tylkom myślał, co ja tam za
biedę zobaczę. O godzinie, jak potrzeba, biorę gondolę i płynę, ledwiem się u majstra wypro-
sił, oczy wytrzeszczam, sercysko bije gdyby młotem... aż tu druga gondola za mną spieszy i
dycht pod wjazd sklepiony, jakby do domu, aż ku wschodom dopływa... a z niej wysiada...
Marietta i wprost, ot tak, na ręce młodego Vittorini, który ją wpół ująwszy, poprowadzili się
razem na górę. Tchu mi zabrakło, kiedym to zobaczył... Zrozumiałem, co baba mówiła, alem
nie wierzył oczom; czekałem godzinę, dwie, trzy, nareściem się wymęczywszy doczekał, że [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl