[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzie siê korona bez tarczy i podpory jednego magnata. Bo u nas nie tak, jak w Niemczech,
wszystko siê dzieje na opak, ile panów, tyle stronnictw, ka¿dy ci¹gnie niewodem - a cz³ek
rozs¹dny ³owiæ mo¿e. Nowatorstwo s³abe, jedni je krwi¹ i ¿yciem gotowi karmiæ, a drudzy
ju¿ je rozcieraj¹ jak owad nogami. - I to uda im siê ³acniej, jak gdziekolwiek b¹dŸ. Lud ca³y
nie znaczy nic, uboga szlachta ufa doradcom króla, tylko mieszczanie podnosz¹ g³owy i nie-
którzy panowie, szczególniej na Litwie. Da³by Bóg! kto ma oczy i uszy dobre, to samym jê-
zykiem dobrze siê teraz pokieruje. I tobie radzê, wracaj do Krakowa.
- I po co? - rzek³ wolno Sêdziwoj - abym patrz¹c na wyuzdan¹ dumê Zborowskich, Górków,
Zebrzydowskich lub na intrygi W³ochów i ich pos³añców, bezczynny œwiadek spólnych nie-
szczêœæ, z cudzymi zbrodniami rachowa³ w³asne zyski? - Pozostaw mnie tutaj. Pogr¹¿ony
w nauce, ju¿ nie zdo³am siê od niej oderwaæ. Tam nic bym nie zdzia³a³. Nieznany, nieobznaj-
miony z krz¹taniem siê oko³o zawieruchy publicznej, musia³bym byæ narzêdziem, a narzêdzie
u¿ywa siê, jak kto chce. - Je¿eli Bóg uwieñczy moj¹ pracê, wtedy owoc jej z³o¿ê dobru po-
wszechnemu. - Wtedy sam jeden stanê, a z drugiej strony niech szatan wszystkie myœli swoje
rzuci, zobaczemy, czyja szala przewa¿y!
- To wszystko ³adne i chwalebne - odpowiedzia³ Rogosz, popijaj¹c winem, aby zas³oniæ szy-
derski uœmiech, którym usta wykrzywi³ - to wszystko piêkne, ale to s¹ sny czuwaj¹cego. Muru
g³ow¹ nie przebijesz: œwiata nie poprawisz, uwa¿aj go takim, jakim jest i korzystaj z niego
jak drudzy. Bo co do twojej alchemii, pamiêtaj, i¿ blisko ju¿ trzy wieki jak bulla papieska
„Spondent quos non exhibent...” oznajmi³a, co o tym szalbierstwie trzymaæ nale¿y...
- Ja tam o tym nie wiem, wierzê tylko, przypatrzywszy siê naszym alchemikom, i¿ ca³a ich
nauka jest, jak prawdziwie rzek³ kardyna³ Perronius, zalotnica, która wszystkich zaprasza,
a potem wyœmiewa; sztuka bez sztuki, która w duszê wlewa namiêtnoœci, potem zmusza do
k³amstwa, a doprowadza do ¿ebraczej torby albo do haniebnej œmierci.
- Ka¿da sztuka u was - doda³ z pogard¹ Sêdziwoj - jest szalbierstwem, kiedy nie mo¿ecie
zawczasu wyrachowaæ, ile wam groszy praskich na dzieñ przyniesie w zysku; dla tych alche-
24
mia s³usznie jest zalotnic¹, co ich wyœmiewa...
- A któ¿ by ci przeszkadza³ przy innych zatrudnieniach zajmowaæ siê czasami alchemi¹ - prze-
rwa³ nieura¿ony Rogosz - to tylko zasmuca twoich przyjació³, i¿ wszystkie godziny ¿ycia
temu ba³amuctwu poœwiêci³eœ. Mówmy ze sob¹ otwarcie: przyjaciele twoi widz¹, i¿ masz
g³owê i pilnoœæ po temu i dla dobra twego radz¹ ci wyjœæ dobrze.
- Maj¹tek twój t¹ nauk¹ i zagraniczn¹ w³óczêg¹ jest zbyt nadwerê¿ony, abyœ siê nie mia³
chwyciæ czego obcego. Wróæ siê tylko do Lwowa lub Krakowa. Niema³o jest wielkich pa-
nów, którzy ciê wespr¹: przecie¿ pomyœl¹, nie na pró¿no tak d³ugo siedzia³eœ w ojczyŸnie
Zwingliego i Karlsztadta; oni ciê ca³¹ si³¹ wespr¹, tam potrzeba ludzi. Mo¿esz siê bogato
o¿eniæ; honory, powaga, wszystko sp³ynie zarazem; a wtedy trudnij siê i czarnoksiêstwem, nie
tylko alchemi¹, Jeszcze ¿aden szlachcic u nas nie sp³on¹³ na stosie, chocia¿by by³ sam Simo-
nides Magus.
- Tak! - rzek³ Sêdziwoj z gorycz¹. - Masz prawo wszystkie moje cele i ¿¹dze kierowaæ do
pieniêdzy, wszak¿e z³ota tylko ¿¹dam, nad zdobyciem go pracujê i tyle mu ju¿ poœwiêci³em!
A jednak nim gardzê! Nieszczêœni ludzie, których trawi nieograniczona ¿¹dza mi³oœci, jakiej
nawet nazwy nadaæ nie umiej¹! - œwiat im zap³aci nienawiœci¹. Pierwej, nim pozna³em œwiat,
ukocha³em naukê i odda³em jej siê ca³¹ dusz¹; jeszcze serce zosta³o czcze, nie zajête i silne
domaga³o siê o swój udzia³; teraz pozna³em Adelê i mi³oœæ kochanki stopi³a siê z mi³oœci¹
nauki w jeden p³omieñ, który mnie po¿era, tak i¿ roz³¹czyæ bym go nie zdo³a³. Dziœ, kiedy
sam upad³em w labiryncie myœli i bliskiego rozpaczy nadzieja odstêpowa³a, wzdycha³em na
pró¿no za ¿ywym s³owem nauki, a¿ niespodzianie ujrza³em mistrza. Od tej chwili on wszyst-
kie myœli moje zajmuje.
Rogosz, który ju¿ s³ysza³ o Kosmopolicie, zamilk³ na chwilê i z³oœliwie tylko spogl¹da³ na
Sêdziwoja, gdy w tej chwili wejœcie nowych goœci przerwa³o ich bieg myœli. Miêdzy wcho-
dz¹cymi by³ i lekarz Bodenstein.
- Wielka rzecz - wo³a³ ten ostatni - moje panaceum ¿ycia wyleczy³o j¹, et stulta turba okrzy-
kuje s³awê szarlatana!
- Jednak - odpar³ ktoœ drugi - to jego leczenie nie jest pierwsze; nie tylko w Bazylei, on, gdzie
siê poka¿e, uzdrawia prawie cudownym sposobem ludzi. Co dziwniej, i¿ czêsto nawet lekar-
stwa nie dawa³; przyszed³, popatrzy³, dotkn¹³ siê chorego, chory zasn¹³ i zdrów siê obudzi³.
- A to jeszcze dziwniejsza - rzek³ któryœ ze studentów spogl¹daj¹c na Bodensteina - ¿e nigdy
nie bra³ zap³aty, owszem, sam hojnie rozdziela wsparcie.
- Je¿eli by³ uczniem Paracelsa - odpowiedzia³ Bodenstein, nadymaj¹c siê i powiód³szy okiem
po zgromadzonych - to w tym nie ma nic dziwnego. Niewart tylko tego szczêœcia, i¿ ca³e
miasto o nim rozprawia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]