[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ale robotę mam brudną.
San Severina roześmiała się.
— Rozkoszny rozdrożniaczku! Resztę drogi na Ziemię przebędziesz jako mój pupil.
— A co na to Roń i Elmer?
— Oni już wystartowali. LII zostali przeniesieni na inny statek. Jo zdziwił się, zasmucił, w
końcu zastanowił.
— San Severino...
— Słucham.
— Dlaczego robi pani dla mnie to wszystko?
Pocałowała go w policzek i odtańczyła poza zasięg niemrawego machnięcia, które wykonały
rogi Dika. Jo wciąż jeszcze drapał kociaka po brzuchu.
— Bo śliczny z ciebie chłopiec, i bardzo ważny.
— Aha — powiedział Jo.
— Rozumiesz?
— Nie. — Szli dalej w kierunku statku.
A w tydzień później stali razem na skalistym stoku, patrząc, jak stosunkowo niewielka tarcza
słońca zachodzi za Most Brookliński. Cienki strumyczek wody pełzał po zeschłym czarnym błocku na
dnie rowu, który w przewodnikach wciąż jeszcze nosił nazwę East River. Za nimi szeptała dżungla, a
w poprzek „rzeki" na pajęczynach z kabli słynny most zwieszał się ponad białymi piaskami
Brooklynu.
— Jest mniejszy od tego w domu — odezwał się Jo. — Ale jest bardzo ładny.
— Mówisz tak, jakbyś był rozczarowany.
— Och, nie z powodu mostu.
— Czy dlatego, że muszę cię tu opuścić?
— No cóż... — Przerwał. — Chciałbym powiedzieć, że tak. Bo pewnie byłoby pani wtedy
przyjemniej. Ale nie chcę kłamać.
— Prawda jest zawsze wielodrożna — rzekła San Severina — i musisz nauczyć się radzić sobie
z wielodrożnością. O czym więc myślisz?
— Pamięta pani, jak mówiłem, że wszyscy do tej pory są dla mnie tacy mili? I jak pani
powiedziała, żebym przestał liczyć na miłych ludzi, kiedy już stanę na Ziemi. Boję się tego.
— Powiedziałam również, że będzie tu coś, niekoniecznie ludzie, co będzie miłe.
— Ale „ludzie" oznacza wszystkie myślące istoty z dowolnego układu planetarnego
obdarzonego życiem. Sama mnie pani tego nauczyła. Więc co, jeśli nie ludzie? — Nagle chwycił ją
za rękę. — Znowu zostawi mnie pani samego i może już nigdy pani nie zobaczę!
— Zgadza się. Ale nie wyrzuciłabym cię tak po prostu i bez niczego w głęboki wszechświat.
Dam ci zatem pewną radę: znajdź Wielgusa.
— Ee... gdzie mam go znaleźć? — Jo był znowu zdezorientowany.
— Jest za duży, by zjawić się na Ziemi. Ostatnio widziałam go na Księżycu. Nie mógł się
doczekać przygód. Może jesteś właśnie na co czeka. Jestem pewna, że będzie dla Hebie miły; był
zawsze bardzo miły dla mnie.
— I nie jest jednym z ludzi?
— Nie. No dobrze, dostałeś ode mnie radę. teraz idę. Mam wiele do zrobienia, a ty desz co
nieco o bólu, w jakim żyję, dopóki ratko się nie dokona.
— San Severino! Zatrzymała się.
— Tamtego dnia na Mysiej Dziurze, kiedy [poszliśmy na zakupy, i pani zaśmiała się i nazwała
mnie rozkosznym rozdrożniaczkiem... r kiedy się pani śmiała... była pani szczęśliwa?
Z uśmiechem potrząsnęła głową.
— Zawsze są ze mną LII. Muszę już iść.
Wycofywała się, aż liście otarły się o jej srebrzyste usta, suknię i koniuszki palców. A potem
odwróciła się, unosząc z sobą niepojęty smutek właścicielki LII. Jo spoglądał za nią; w końcu też się
odwrócił, i ujrzał, jak z piachu znika ostatnia kropka słonecznego blasku.
Była już noc, kiedy powrócił na Dworzec Komunikacyjny. Ziemia stanowiła rejon tłumnie
nawiedzany przez turystów, tak więc zawsze ktoś kręcił się pod jaskrawo świecącym sufitem. Jo nie
zaczął się jeszcze nawet zastanawiać, jak dostanie się na Księżyc, i przechadzał się to tu, to tam,
dając upust swojej ciekawości, kiedy zagadnął go jakiś porządnie ubrany, korpulentny jegomość.
— Słuchajże, młodzieńcze, jesteś tu już od jakiegoś czasu, nieprawdaż? Czekasz na statek?
— Nie — odparł Jo.
— Zobaczyłem cię tu dzisiejszego popołudnia w towarzystwie pewnej czarującej młodej damy i
nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by ponownie ujrzeć was wieczorem. Na imię mi Oskar. —
Wyciągnął rękę.
— Kometa Jo — odpowiedział Jo, podając mu dłoń.
— Dokąd to się wybierasz?
— Chciałbym dostać się na Księżyc. Przyleciałem tu okazją z Rhysa.
— No, no! Toż to kawał drogi. Którym statkiem będziesz leciał?
— Nie wiem. Jak sądzę, niełatwo jest złapać okazję z dworca, prawda? Chyba lepiej byłoby,
gdybym spróbował na jakiejś stacji handlowej.
— Z pewnością tak, gdybyś chciał lecieć okazją. Oczywiście, jeśli Alfred się nie zjawi, może
będziesz mógł wykorzystać jego bilet. Przegapił już dwa statki; naprawdę sam nie wiem, czemu tu
jeszcze sterczę i czekam na niego. Chyba tylko dlatego, że rzeczywiście umówiliśmy się, iż polecimy
razem.
— Na Księżyc?
— Zgadza się.
— Ach, wspaniale — rozpromienił się Jo. — Mam nadzieję, że nie zjawi się przed... —
Spostrzegł się nagle. — To zabrzmiało zupełlie rozdrożnie, prawda?
— Prawda jest zawsze wielodrożna — zaintonował Oskar.
— Mhm. Ona mówiła to samo.
— Ta młoda dama, z którą byłeś tu po południu?
Jo skinął głową.
— Kto to właściwie był?
— San Severina.
— Słyszałem gdzieś to nazwisko. Co ona robi w tym ramieniu galaktyki?
— Kupiła właśnie paru LII. Ma do wykonania trochę pracy.
— Kupiła paru LII, co? I nie zostawiła ci żadnych pieniędzy na bilet? Kto by się spodziewał, że
poskąpi tych stu pięciu kredytek na opłacenie lotu.
— Och, ona jest bardzo hojna — powiedział Jo. — I nie można mieć jej za złe, że kupiła LII.
Okropnie smutno jest ich posiadać.
— Gdybym miał dość pieniędzy, żeby kupować LII — powiedział Oskar — niczym, ale to
niczym bym się nie smucił. Paru LII? Ilu dokładnie kupiła?
— Siedmiu.
Oskar położył rękę na czole i gwizdnął.
— A cena rośnie w postępie geometrycznym!
Wiesz, żeby kupić dwóch, trzeba zapłacić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]