[ Pobierz całość w formacie PDF ]
las był ciemny, zimny, cichy,
gigantyczny i potwornie przerażający. Spojrzałem na
polanę.
Dostrzegłem coś mrożącego krew w żyłach. Na polanie
leżało pięciu ludzi, a raczej to, co z
nich zostało. Gdy przyjrzałem się tej scenie, serce we
mnie zamarło. Wokół nich kłębiły się&
Istoty. Były czymś na kształt ludzi, jednak dla mnie nie
byli to ludzie. Byli niscy i mocno
zbudowani, mieli szerokie głowy, nieproporcjonalnie duże
do ich ciała. Mieli wijące się,
długie włosy, a ich twarze były szerokie i kwadratowe z
płaskimi nosami, przerażająco
skośnymi oczami, wąskimi ustami i szpiczastymi uszami.
Podobnie jak ja ubrani byli w skóry
zwierząt. Mieli przy sobie małe łuki i strzały z
kamiennymi grotami, kamienne noże i
maczugi. Porozumiewali się mową równie przerażającą, jak
oni sami, syczeniem, które
przepełniało mnie strachem i obrzydzeniem.
Trudno wyrazić, jak bardzo ich nienawidziłem, gdy tak
leżałem. Mój umysł gotował się od
rozpalonej do białości złości. I nagle przypomniałem
sobie. Polowaliśmy, my, sześciu Ludzi
Miecza i zapuściliśmy się w ten ponury las, który nasi
ludzie zwykle omijali z daleka.
Zmęczeni pogonią zatrzymaliśmy się, by odpocząć. Ja
miałem pierwszą wartę, bo w tych
czasach nie można było spać bezpiecznie bez czuwania.
Teraz całym mną wstrząsnął wstyd i
krew we mnie zamarła. Usnąłem, zdradziłem mych
towarzyszy. I teraz leżeli porznięci i
zmasakrowani, zabici podczas snu przez to robactwo, które
nigdy nie ośmieliłoby się
zmierzyć z nimi na równych warunkach. Ja, Aryara,
zawiodłem pokładane we mnie zaufanie.
Tak, przypomniałem sobie. Usnąłem i we mgle snu o
polowaniu, ogień i iskry
eksplodowały w mojej głowie, a potem zanurzyłem się w
głębszą ciemność, w której nie było
już snów. Teraz nadszedł czas kary. Ci, którzy
przedzierali się przez gęsty las i uderzyli mnie
tak, że straciłem przytomność, nie zatrzymali się, by
mnie zabić. Myśląc, że nie żyję zabrali
Strona 130
Howard Robert E - Conan. Ognisty wicher.txt
się od razu do swej potwornej roboty. A teraz może na
chwilę o mnie zapomnieli. Siedziałem
nieco z dala od innych, i gdy zostałem uderzony, upadłem
w krzaki. Jednak wkrótce sobie o
mnie przypomną. Wówczas nie będę już więcej polował, nie
będę już tańczył tańców miłości
i wojny, i nie zobaczę więcej plecionych chat Ludzi
Miecza.
Jednak nie miałem zamiaru uciekać od razu do swoich. Czyż
powinienem wrócić z
opowieścią o mojej zdradzie i dyshonorze? Czyż słuchać
miałem słów pogardy, jakimi moje
plemię mnie obrzuci, patrzeć na palce dziewcząt
skierowane z szyderstwem w stronę tego
młodzieńca, który usnął i wydał swych towarzyszy na łaskę
noża barbarzyńców?
Azy zakłuły mnie w oczach, i wolno, całe me ciało i umysł
przepełniły się nienawiścią.
Nigdy już nie dane mi będzie noszenie miecza, jaki jest
znakiem wojownika. Nigdy już nie
odniosę zwycięstwa nad wrogiem i nie zginę w chwale od
strzały Piktów, siekiery Wilczych
Ludzi lub Ludzi Rzeki. Umrę zabity przez przyprawiające o
mdłości stwory, których Piktowie
już dawno wygonili, niczym szczury w gęstwiny lasu.
Opętała mnie szalona złość i natychmiast wysuszyła me
łzy, zamieniając je w dzikie
spojrzenie furii. Jeśli te gady mają mnie zabić sprawię,
że moja śmierć długo będzie
pamiętana, o ile oczywiście te bestie mają w ogóle jakąś
pamięć.
Poruszając się ostrożnie, przesunąłem się, aż dłoń moja
dosięgła siekiery. Potem
wezwałem imię mego boga, Il marinen i skoczyłem w górę
niczym tygrys. Jednym skokiem
znalazłem się wśród moich wrogów i zmiażdżyłem płaską
czaszkę najbliższemu z nich,
jednym uderzeniem. Nagłe pełne lęku zamieszanie wybuchło
wśród mych ofiar, lecz po
chwili okrążyli mnie wymachując maczugami i przecinając
powietrze nożami. Jeden z noży
dosięgnął mej piersi, ale nie cofnąłem się. Czerwona mgła
roztoczyła mi się przed oczami, ale
moje ciało poruszało się we wspaniałej zgodzie z moim
wojującym umysłem. Warcząc,
machając siekierą i tnąc, byłem niczym tygrys między
płazami. Po chwili ustąpili pola i
uciekli, a ja pozostałem otoczony sześcioma zarżniętymi
Strona 131
Howard Robert E - Conan. Ognisty wicher.txt
ciałami. Jednak to mi nie
wystarczyło.
Popędziłem za nimi i byłem bardzo blisko najwyższego z
nich, którego głowa sięgnęłaby
może mojego ramienia i który zdawał się być ich wodzem.
Biegł w dół czegoś na kształt
ścieżki i piszczał niczym potworny płaz, a gdy zbliżyłem
się do niego, zanurkował jak wąż w
rosnące z boku krzaki. Jednak ja byłem dla niego za
szybki i wyciągnąłem go z zarośli. Nie
zastanawiając się ani chwili poderżnąłem mu gardło w
niezwykle brutalny sposób.
Przez krzaki dostrzegłem drogę, do której chciał dotrzeć.
Była to ścieżka wijąca się między
drzewami, niemalże zbyt wąska dla człowieka o normalnej
posturze. Odciąłem obrzydliwą
głowę mej ofiary i niosąc ją w lewej dłoni ruszyłem
wzdłuż wijącej się drogi, dzierżąc
czerwoną od krwi siekierę w prawej ręce.
Teraz, gdy szedłem tak wzdłuż drogi, za każdym krokiem
rozpryskując krew wypływającą
z tętnicy mego zarżniętego wroga, pomyślałem o tych, na
których polowałem. Tak, nie
docenialiśmy ich i nierozsądne było polowanie za dnia w
lesie, w którym i oni polowali.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak się nazywali, bo nikt z
naszego plemienia nie nauczył się
tego przeklętego, syczącego języka, który nazywali swoją
mową. My nazywaliśmy ich
Dziećmi Nocy. W istocie byli bowiem nocnymi stworzeniami,
bo zapuszczali się w głębie
ciemnego lasu i w podziemne domostwa, a nawet na wzgórza,
ale tylko wtedy, gdy ich
zdobywcy pogrążeni byli we śnie. To właśnie nocą
dokonywali swych odrażających czynów,
takich jak szybkie wypuszczenie strzały z kamiennym
grotem w kierunku dziecka, które
zgubiło swą drogę do wioski.
Ale było jeszcze coś, czym zasłużyli sobie na nadane im
przez nas imię. Naprawdę byli
ludzmi nocy i ciemności, i stanowili przerażające cienie
minionych lat. Bo były to niezwykle
stare stworzenia i reprezentowali przeszłą epokę. Kiedyś
posiedli i podbili ten kraj, a potem
zostali usunięci w kryjówki nocy przez ciemnych,
zadzierzystych małych Piktów, z którymi
teraz my walczyliśmy, i których nienawidzili i brzydzili
się tak samo, jak my.
Strona 132
Howard Robert E - Conan. Ognisty wicher.txt
Piktowie różnili się od nas wyglądem, byli niżsi i mieli
ciemniejsze włosy, oczy i skórę,
podczas gdy my byliśmy wysocy i silni, z żółtymi włosami
i jasnymi oczami. Ale mimo to
byliśmy ulepieni z tej samej gliny. Te Dzieci Nocy dla
nas nie byli ludzmi, z ich
zdeformowanymi, karłowatymi ciałami, żółtą skórą i
obrzydliwymi twarzami. Tak, oni byli
gadami, robactwem.
Umysł mój zagotował się ze wściekłości, gdy pomyślałem,
że to robactwo mam przebić
mą siekierą i zginąć. Cóż! Nie ma chwały w zarżnięciu
węża ani w umieraniu od jego
ukąszeń. Cała moja furia i rozczarowanie zwróciło się na
tych, których tak nienawidziłem, a
gdy przed oczami od nowa pojawiła mi się czerwona mgła,
przysięgłem na wszystkich
znanych mi bogów, że zanim umrę, uczynię taką, czerwoną
rzez, że na zawsze pozostanie ona
w pamięci tych, którzy przeżyją.
Moje plemię na tyle lekceważyło Dzieci Nocy, że mój czyn
nie wzbudzi u nich podziwu.
Jednak te Dzieci, które pozostaną przy życiu będą mnie
pamiętać i drżeć na samo
wspomnienie o mnie. Złożyłem więc moją przysięgę,
zaciskając pięść na mej wspaniałej
siekierze, wykonanej z brązu i nasadzonej na dębowy
trzonek za pomocą rzemienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]