[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozrzewnienia, a objawom życzliwości nie było końca.
Riki jadł tego wieczora wszystko, co mu dano, dopóki starczyło w
żołądku miejsca, potem zaś, siedząc na ramieniu chłopca, udał się z
nim do sypialni. Zastali go tam oboje rodzice, przyszedłszy pózno w
nocy, by spojrzeć raz jeszcze na ocalonego syna, a matka powtórzyła:
On to ocalił życie nam wszystkim! On tego dokazał, zaiste!
Posłyszawszy szmer, Riki zerwał się na równe nogi, albowiem
ichneumony sypiają bardzo czujnie, a gdy poznał przybyłych,
powiedział:
A, to wy! Nie macie się czego bać! Wszystkie okularniki podusiłem, a
gdyby nawet zjawił się jeszcze jakiś, to dam sobie z nim radę!
Miał prawo być dumny dzielny Riki. Ale nie przewróciło mu się z tego
powodu w głowie. Pilnował ogrodu, jak przystało ichneumonowi, który
zna swe obowiązki, a gotowość jego zębów i pazurów sprawiła, że
okularniki omijały stale bungalow i ogród, nie śmiąc wtargnąć za
otaczający je mur.
Tak śpiewał krawiec Darci
Oda ku czci dzielnego Riki
%7ładen z ptaków, daję szyję,
Jak ja, gniazda nie uszyje.
%7ładen także tak jak ja/ Nie wie, jak pieśń złożyć trza,
Mam więc aż zawody dwa!
Dziś opieję rzecz wspaniałą.
To, co się w ogrodzie stało.
Już nie żyje straszny Nag,
Co miał okularów znak,
A stało się oto tak:
Riki dzielny, Riki śmiały,
Riki, rycerz pełen chwały,
Co ma płomienisty wzrok,
Jeden tylko zrobił skok,
Nag zdechł, nim uczynił krok!
Riki, dzięki przyjm od ptaków
Wszelkich imion, wszelkich znaków,
%7łe nie żyje straszny gad,
Który nam pisklęta kradł,
A i żaby nawet jadł!
(W tym miejscu przerwał mu Riki, przeto reszta pieśni przepadła).
Tumai, przyjaciel słoni
Wolności chcemy użyć.
Co dawno gdzieś przepadła
Za marną garstkę jadła
Musimy ludziom służyć!
Nim błyśnie znów zaranie,
Potańczmy w bratnim kole,
Zabywszy swą niewolę,
Na leśnej, na polanie.
Czarny Wąż, zwany też Kala Nagiem, od czterdziestu siedmiu już lat
pełnił rozliczne obowiązki w służbie rządu indyjskiego i nie było
niemal rzeczy, do której nie byłby zdolny, ponieważ zaś w chwili
schwytania liczył lat dwadzieścia, przeto dobiegał teraz siódmego
krzyżyka. Jest to u słoni tak zwana pełnia sił męskich .
Ongiś, w roku 1842, jeszcze przed wojną afgańską, gdy nie dosięgnął
dojrzałego wieku, opatrzony przywiązaną do czoła grubą poduszką,
popychał ugrzęzłe w głębokim błocie armaty. Matka jego, Radha Piari,
czyli Ulubienica, powiedziała mu, gdy był jeszcze młokosem i nie
zmienił zębów mlecznych, że najgorszą rzeczą dla słonia jest, gdy go
ogarnia strach. Przekonał się wkrótce o słuszności tej maksymy, bo
kiedy na łoskot pękającego granatu cofnął się raptownie, znajdujące
się za nim szeregi piechoty pokłuły mu dotkliwie bagnetami pośladki.
Nauczka ta nie poszła w las, toteż zanim jeszcze ukończył dwudziesty
piąty rok życia, zaliczano go do nieustraszonych słoni, rząd otoczył go
troskliwą i czułą pieczą i stał się ulubieńcem wszystkich. Nosił teraz
stosy namiotów ważące około dwudziestu centnarów i przemaszerował
z nimi przez całe górne Indie. Potem wsadzono go na okręt i po długiej
podróży morskiej, gdzieś bardzo daleko od Indii, w górzystym kraju,
musiał dzwigać na grzbiecie wielką armatę. W Magdali miał zaszczyt
widzieć nieboszczyka cesarza Teodora, a w końcu wrócił tym samym
okrętem, zasłużywszy, jak to ogólnie mówiono, w całej pełni na medal
walecznych za wojnę abisyńską. W dziesięć lat potem w miejscowości
Muszyd mnóstwo towarzyszy jego padło od mrozu, różnych chorób,
głodu i udaru słonecznego, a Kala Nag został przewieziony daleko na
południe do Mulmeinu, gdzie w wielkich warsztatach ciesielskich
układał w stosy ogromne kloce drzewa. Tam to omal nie zabił młodego
słonia, karcąc go za to, że wzbraniał się pełnić przypadającą nań pracę.
Pózniej użyto go do dzwigania budulca, a ostatecznie wraz z dziesięciu
innymi, wprawnymi już, powierzono mu funkcje pomocnicze przy
chwytaniu dzikich słoni w górach Garo.
Rząd indyjski bardzo chętnie posługuje się słoniami, istnieje też
osobny departament dla obław na te zwierzęta, który zajmuje się
również ich oswajaniem, tresurą i wysyłką w różne strony państwa.
Kala Nag miał, licząc od samego tylko grzbietu, przeszło dziesięć stóp
wysokości, a kły podcięto mu do połowy i, aby się nie kruszyły,
zaopatrzono w miedziane kapsle, ale słoń władał onymi resztkami
lepiej może niż niejeden dziki słoń swymi długimi, ostrymi kłami.
Obława trwała zazwyczaj całe tygodnie, zanim udało się kilkadziesiąt
rozpierzchłych po górach słoni zapędzić do zagrody z olbrzymią bramą
z grubych belek. Kiedy miano ją zamknąć, na dane hasło do piekła
tego wkraczał Kala Nag, rzucał się na największego samca i póty go
bił, kopał i dręczył, aż dzikus musiał ulec, a tymczasem ludzie,
siedzący na innych słoniach, nakładali pęta na nogi słabszym. Działo
się to zawsze w nocy, przy migotliwym świetle pochodni, aby słonie nie
mogły zdać sobie sprawy z przestrzeni, wśród jakiej się znajdują.
Wszystkie arkana walki znał mądry Kala Nag, czyli Czarny Wąż. Nieraz
bojował z rannym tygrysem, zadarłszy w górę trąbę, bardzo wrażliwą
na uszkodzenie, przewracał go na ziemię właściwym sobie, okrężnym
uderzeniem głowy w samej chwili skoku, a potem, ukląkłszy na nim,
dusił go swym ciężarem, gdy zaś życie uleciało z rabusia, wlókł za ogon
w triumfie bezkształtną, pręgowatą masę.
Tak jest, prócz mnie, Czarny Wąż nikogo i niczego się nie boi!
zwykł był mawiać Gruby Tumai, syn Czarnego Tumaja, który odbył ze
słoniem wyprawę abisyńską, a wnuk Tumaja, Przyjaciela Słoni, który
był świadkiem schwytania go Tak jest! dodawał Karmimy go i
pielęgnujemy już od trzech pokoleń, a dożyje on jeszcze czwartego!
I mnie się też boi Czarny Wąż! twierdził mały Tumai,
dziesięcioletni chłopiec w przepasce na biodrach, służącej mu za cały
kostium, prostując się w całej swej półtorałokciowej okazałości.
Chłopiec ten, stosownie do rodowej tradycji, miał, gdy dorośnie, zająć
na grzbiecie Kala Naga miejsce swego ojca i wziąć w rękę
wypolerowany dłońmi dziada i pradziada ankus, ciężki, żelazny hak,
służący do kierowania słoniami.
Chłopiec wiedział, co mówi. Urodził się w cieniu Czarnego Węża, bawił
się końcem jego trąby, a gdy nauczył się chodzić, prowadził olbrzyma
do boju i nigdy by nie przyszło do głowy Kala Nagowi opierać się
rozkazom, wydawanym cieniutkim, dziecięcym głosikiem. Wiedział, co
znaczy mały Tumai od dnia jego urodzin, kiedy to gruby Tumai
podniósł maleńką, brunatną istotkę do oczu słonia, rozkazując mu
pozdrowić niemowlę jako swego pana.
Tak twierdził mały Tumai On mnie się boi! Na dowód tego szedł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]