[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tylko we trzech patrząc, jak się zbliżacie, i czując, że bryza ustaje niemal zupełnie; ale potem
inni podnieśli się także jeden po drugim i wkrótce miałem za sobą całą załogę. Odwróciłem
się i rzekłem do nich: Widzicie, że okręt idzie w naszą stronę, ale przy tej słabej bryzie może
przybyć za pózno, chyba że zabierzemy się do pomp i postaramy się utrzymać bryg na
powierzchni, aby zdążył wyratować nas wszystkich. Tak do nich powiedziałem, a potem
wydałem rozkaz, aby się wzięli do pomp.
Wydał rozkaz i sam służył przykładem zabierając się do pompowania, ale ludzie
ociągali się przez chwilę, popatrując niepewnie je-den na drugiego, nim wzięli się do roboty.
- Hi, hi, hi! - wybuchnął najniespodziewaniej kapitan głupkowatym, tragicznym,
nerwowym chichotem. - Załamali się zupełnie. Za długo z nimi igrano - wyjaśnił
usprawiedliwiająco, spuścił oczy i zamilkł.
Dwadzieścia pięć lat to duży szmat czasu - ćwierć wieku jest odległą i mroczną
przeszłością; lecz do dziś dnia pamiętam ciemnobrunatne nogi, ręce i twarze tych łudził,
których morze złamało na duchu. Leżeli bokiem bardzo spokojnie na deskach dna między
ławkami, zwinięci w kłębek jak psy. Załoga mojej łodzi, wsparłszy się o rękojeście wioseł,
patrzyła i słuchała jak na przedstawieniu. Nagle kapitan brygu spojrzał na mnie i zapytał, jaki
mamy dzień.
Stracili rachubę czasu. Kiedy mu powiedziałem, że to niedziela, 22, ściągnął brwi
obliczając coś w myśli, po czym wpatrzył się w próżnię i żałośnie kiwnął głową po dwakroć.
Wyglądał dziwnie niechlujnie i rozpaczliwie smutno. Gdyby nie wygasła szczerość
jego błękitnych oczu,. nieszczęśliwych i znużonych, które co chwila zwracały się tam, gdzie
mogły znalezć wytchnienie - wzięłoby się go za wariata. Ale za dużo w nim było prostoty,
aby mógł zwariować, owej męskiej prostoty, która wyłącznie jest powołana do tego, aby
uodpornić ludzkiego ducha i ludzkie ciało na zmaganie się ze śmiertelnymi igraszkami morza
lub z mniej ohydną Jego wściekłością.
Ani gniewne, ani żartobliwe, ani uśmiechnięte, obejmowało nasz daleki jeszcze statek,
powiększający się w miarę, jak zbliżał się do nas, nasze łodzie z wyratowanymi ludzmi i
ogołocony kadłub brygu, który pozostał w tyle za nami; obejmowało wszystko rozległą,
spokojną ciszą - na wpół zagubione w jasnej mgle, niby w marzeniu o niezmiernej, tkliwej
łaskawości. Nie było zmarszczek na obliczu morza, choćby najlżejszych. A niska fala biegła
talk gładko, że przypominała wdzięcznie rozkołysany, lśniący popielaty jedwab, usiany
zielonymi błyskami. Wiosłowaliśmy powoli, a gdy kapitan brygu, spojrzawszy przez ramię,
podniósł się z cichym okrzykiem, moi ludzie, nie czekając rozkazu, wynurzyli instynktownie
wiosła i łódz straciła pęd.
Kapitan opierał się o moje ramię, ściskając je silnie, a druga jego ręka, wyciągnięta
sztywno, wskazywała oskarżycielskim palcem niezmierzony spokój oceanu. Po pierwszym
okrzyku, który zatrzymał rytm naszych wioseł, kapitan nie odezwał się ani słowem, ale całą
postawą wyrażającą oburzenie zdawał się wołać: Patrzcie!& Nie miałem pojęcia, jaka
wizja złego go nawiedziła. Poczułem lęk; zdumiewająco energiczny, zastygły gest
przyśpieszył bicie mego serca w oczekiwaniu na rzecz potworną i niespodzianą. Cisza wokół
nas stała się przygniatająca.
Przez chwilę rozkołysane jedwabne fale biegły niewinnie jedna za drugą. Widziałem,
jak każda z nich wzdymała mglistą linię widnokręgu daleko, hen za opuszczonym brygiem, a
w następnej chwili, podrzuciwszy leciutko, przyjaznie naszą łódz, przechodziła pod nami i już
jej nie było. Kołyszący rytm wznoszenia się jej i opadania, niezmącona łagodność tej
nieodpartej siły, wielki urok głębokich wód rozkosznie ogrzały mi serce, niby chytra trucizna
miłosnego napoju. Ale upłynęło zaledwie parę bojących sekund, gdy zerwałem się także,
zakołysawszy łodzią jak skończony szczur lądowy.
Dokonywało się spiesznie cos przerażającego, mętnego, tajemniczego. Zapatrzyłem
się w to jak urzeczony z niedowierzaniem i zgrozą, niby śledząc niewyrazne, szybkie ruchy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]