[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Co za dzień! Jestem trochę zmęczony – powiedziałem, pozbywając się kapelusza i obrazu
dwóch zszytych ze sobą plecami Żydów, krzyczących z bólu i błagających, by ich od razu zabito.
Kto to zrobił? Ktoś, na kim ich krzyki bólu robiły takie wrażenie, jak na nas piski świni w ubojni
lub myszy złapanej w pułapkę. Niemożliwy był powrót do chwili, kiedy jeszcze się czegoś
takiego nie widziało. Można było udawać, że jest się takim jak inni, lecz to, co się widziało,
pozostawało. Ten stary upiór w mojej głowie pewnie mnie postarzył, gdyż recepcjonista
powiedział, przybierając dość poważną minę:
– Już panu powiedziałem, jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę bez wahania mnie
wezwać.
Na znak potwierdzenia pomachałem na wpół zmiętym kapeluszem.
W rzeczywistości nie byłem zmęczony, ale przywykłem do bycia zmęczonym i mówienia
tego, że to powiedziałem. Bycie zmęczonym bardziej pasowało do mojego profilu niż coś innego.
Po wiadomym rytuale, który zajmował mi trzy kwadranse, położyłem się do łóżka. Trochę
pooglądałem telewizję, po czym zgasiłem światło i zacząłem wizualizować w myślach ulicę i
dom Fredrika, zdjęcie z czasopisma i to, co o nim wiedziałem. Jego fotografie z młodości,
których w moich archiwum w gabinecie miałem tylko dwie, i jeszcze jedną w moim archiwum
pamięci, wystarczały, żeby przypomnieć sobie, jaki był w rzeczywistości, potwór który jak
Aribert Heim wierzył, iż posiada władzę nad życiem i śmiercią. Podobnie jak Heim miał też
jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kanciastą twarz i jasne oczy. W młodości arogancja jest
bardziej widoczna, tkwi w ciele, w chodzie, w dłuższej szyi, a zatem w wyżej uniesionej głowie,
w bardziej niewzruszonym spojrzeniu. Na starość zniedołężniałe ciała pokrywają podłość
dobrocią, a ludzie mają zwyczaj uważać ich za niegroźnych, lecz ja także jestem stary i mnie
wiekowy Fredrik Christensen nie może oszukać. Zachowam siły, jakie mi zostały, dla starego
Fredrika, reszta świata będzie musiała radzić sobie beze mnie, powiedziałem do siebie, zadając
sobie pytanie, co pomyślałaby Raquel o tym wszystkim, chociaż wyobrażałem to sobie.
Powiedziałaby mi, że zmarnuję resztę życia, jakie mi zostało.
Obudziłem się o szóstej rano. Nie czułem się źle, spałem nieprzerwanie. Wziąłem prysznic,
ogoliłem się bez pośpiechu, słuchając wiadomości w radiu z budzikiem znajdującym się obok
telefonu; zaznajomiłem się z miejscową polityką i wysiłkiem ekologów sprzeciwiających się
rozbudowie plaży.
Byłem jedną z pierwszych osób w jadalni i najadłem się do woli, zwłaszcza owoców,
praktycznie wszystkich, jakie potrzebowałem zjeść w ciągu dnia, z wyjątkiem jabłka, które
włożyłem do kieszeni marynarki. Opuściłem hotel i ruszyłem w stronę samochodu, wdychając
poranne powietrze, już dość chłodne w tej dekadzie września.
Pojechałem do Tosalet, wymijany przez jadące szybciej samochody, z pewnością w drodze
do pracy. Ja w pewnym sensie także jechałem do pracy, chociaż niepłatnej. Można nazwać pracą
wszystko, co pociąga za sobą obowiązek narzucony samemu sobie lub przez innych, na mnie
praca czekała na małym placyku, na który wychodziło kilka ulic, a jedną z nich była ulica
[ Pobierz całość w formacie PDF ]