[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Takie na miarę Grenlandii. Twardy, przemarznięty grunt w ciągu paru zaledwie godzin
zamienił się w kleiste błocko. Smugi wody, leniwie sączące się dotąd po spadzistych
zboczach, napęczniały raptem i wyżłobionymi przez gąsienice koleinami rwały z impetem
jak górskie potoki. Ludzie przyjęli ten nowy dopust boży z rezygnacją, drążyło ich znużenie.
Milczeli pracując, milczeli siorbiąc gorącą wieczorną strawę, niejeden zasypiał nie
opróżniwszy jeszcze do dna menażki. Zpiwory nawilgły, namioty, wieczorem ustawione w
suchym miejscu, rankiem tonęły w błotnistej mazi.
W rozproszonym mlecznym świetle przed oczyma znużonych kierowców nieraz
rozwierał się wielopiętrowej głębokości kanion o stromych, gładkich, wypolerowanych
ścianach lśniących martwym, niebieskawym blaskiem. Po jego dnie, po lodowym łożu z
ogłuszającym hukiem rwały potoki spienionej wody. Ile kilometrów trzeba będzie nadłożyć,
żeby go obejść? Wiosna arktyczna wygrywała wyścig z człowiekiem.
Z ulgą odetchnęli wszyscy, kiedy w swym żółwim marszu wea- sele dopełzły na
wysokość krawędzi lądolodu. Koniec wreszcie z lepkim polarnym błockiem, ze śliską mazią
oblepiającą gąsie
nice. Dziewiczy szlak do następnego obozu, do Camp IV, wydawał się teraz kusząco łatwy.
Dość było spojrzeć na tę płaską, równą aż po widnokrąg przestrzeń, by otucha wstąpiła w
serca. Nie na długo jednak. Znużeni nieustanną walką zapomnieli, że upragniona równina
kryje we wnętrzu nie kończącą się sieć szczelin. Nie były one jedynym niebezpieczeństwem.
Większość uczestników czytała lub słyszała o słynnych diabelskich młynach, ale
napotkać je na swej drodze, zobaczyć na własne oczy, ogłuchnąć od ich ryku było
wielkim przeżyciem.
Po latach piętnastu opowiadali o niezliczonych perypetiach wspinaczki tak żywo, tak
barwnie, jakby niedawno uszli z życiem z zasadzek Grenlandii.
Diabelski młyn to jakby studnia bez dna w lodowym pancerzu. Niepowstrzymanym
pędem, ze wszystkich stron wpadają do niej napęczniałe potoki, przetaczają się
skotłowanymi, spienionymi wirami w głuchym, dudniącym łoskocie. Mimo wycia silników,
chrzęstu gąsienic i stukotu wypełniającego wnętrze weasela kierowca z dala wyczuwa, jak
drży pod wozem skorupa lodowa zapowiedz diabelskiego młyna. I ciarki mu chodzą po
grzbiecie. Dobrze wie,
że żadna moc nie byłaby w stanie wyrwać go z piekielnych wirów. " " "
Wielka gra- trwała nieprzerwanie sześćdziesiąt trzy godziny. Mało snu, niewiele
odpoczynku, kilka kęsów jedzenia przełkniętego pośpiesznie. I wytężona nieustannie uwaga.
Coraz ktoś inny szedł przed pierwszym pojazdem, wypróbowując grubość lodowej skorupy,
żeby uniknąć grozby niewidzialnych pod lodem rozpadlin. Nie dawały o sobie znać z dala
hukiem jak diabelskie młyny. Dzwoniły ciszą grobu.
Sześćdziesiąt trzy godziny obijania boków w roztrzęsionych wozach skaczących na
nierównościach terenu, tonących w mroznych potokach, zaklinowanych nieraz na mostach
lodowych wiszących nad rozpadlinami...
Ileż to razy podczas wspinaczki przeklinałem decyzję wzięcia udziału w tej piekielnej
wyprawie opowiadał w wiele lat pózniej jeden z uczestników. Potrzebne ci to było?
szydzi
Jem sam z siebie. Mogłeś wygodnie, spokojnie w Paryżu czytać o polarnych wyprawach.
Mogłeś współczuć tym, co marzli, głodowali, tym, co ginęli na białych szlakach, ale wplątać
się samemu w to białe szaleństwo? Trzeba być skończonym wariatem!" Przysięgałem sobie,
że jeżeli wyjdę cało, to już nigdy nie dam się nabrać. Jest tyle innych, znacznie prostszych
sposobów samobójstwa... Po dwu latach byłem... w drodze na Antarktydę, na całe długie
zimowanie, na piętnaście miesięcy. I wierzcie mi, nie żałowałem tego.
Po raz wytyczonym szlaku dniem i nocą jasną jak dzień krążyły tam i z powrotem
weasele, przeciągając wyładowane sprzętem sanie oraz domki na płozach, w których
zainstalowano laboratoria i radiostację. Tam zawsze można było się rozgrzać, na krótką
chwilę przynajmniej zapomnieć o mrozie i bezlitosnym wietrze.
Czas wciąż naglił. Gdy tylko ludzie przeciągnęli cały sprzęt do Camp IV, karawana
pojazdów ruszyła pośpiesznie w głąb wyspy po stromi znie lodowego płasko wy ża. Wciąż
wyżej i wyżej. Ludzie wytrzymywali zabójcze tempo marszu, bo zdawali sobie sprawę z
konieczności pośpiechu. Pracowały także bez zarzutu silniki pojazdów mechanicznych, ale
wtedy niespodziewanie zawiodły gąsienice. Na skałach, na piargach wyłaniających się spod
topniejącego śniegu, na twardych olbrzymich zębiskach lodowych, zastru- gach, rwały się
kauczukowe pasy wzmocnione stalowymi linkami, pękały jeden po drugim bolce. Zabrakło
części zapasowych, reperować nie było czym i... nie było czego.
Po pięciu tygodniach trudów porażka Francuzów wydawała się nieunikniona. Pomoc z
powietrza, zawezwana drogą radiową przez Victora niczym rozpaczliwe wołanie SOS,
wyratowała ich z opresji.
Noc z 17 na 18 lipca 1949 roku głęboko wryła się w pamięć uczestników francuskiej
wyprawy na lądolód Grenlandii. Długo stał nawigator przy teodolicie, długo szperał w
tablicach astronomicznych, sprawdzał cyfry, nim wreszcie oznajmił głosem, któremu próżno
starał się nadać zwykłe brzmienie: ,,7054' Nord i 4042' West! Trzy tysiące metrów nad
poziomem morza. W odległości zaledwie półtora kilometra na Sud-Est-Sud od Eismitte".
Kiedy na bieli śniegu załopotały wreszcie barwne chorągiewki
wytyczające zarysy zabudowań francuskiej stacji, Paul Emile Vic- tor uroczyście nakreślił
długą linią na śniegu. Zgodnie z planem opracowanym przed paru laty tu właśnie, z północy
na południe; miał biec główny korytarz trzon Station Centrale, liczący siedemdziesiąt
metrów długości i zakończony wieżą radiosonda- żową.
* * *
Ludzi pożera niecierpliwość. Zapominają o zmęczeniu, o trudzie, nie czują ukąszeń
mrozu. Już któryś wyciąga z kieszeni szpagat i rysuje wielkie koło.
Wieża może wystawać najwyżej metr ponad śniegiem przypomina Victór. Tu, w
tym miejscu wywiercimy trzymetrowej głębokości otwór. Tam na prawo od korytarza
wpuścimy w lód barak mieszkalny, wymiary: osiem metrów na pięć, głębokość dwa. Na lewo
radiostacja, dalej elektrownia.
...Nie zdążyliśmy jeszcze dostatecznie rozprostować nóg po niewygodnej jezdzie w
zatłoczonych sprzętem maszynach, a już chwytamy wszyscy za łomy, kilofy i łopaty.
Ustalona przed wyjazdem z Paryża norma przypadająca na jednego człowieka pracującego na
wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza w temperaturze minus trzydzieści
stopni Celsjusza zostaje od razu dwukrotnie przekroczona wspomina meteorolog
wyprawy. ...Każdy z nas przesypuje dziennie sześć metrów sześciennych śniegu zamiast
trzech. Każdy zdaje sobie sprawę z ceny tego czasu, który umyka z zawrotną szybkością.
Każdy wie, jaki ogrom pracy mamy jeszcze przed sobą wkopać w lód wszystkie
pomieszczenia, połączyć je siecią tuneli o długości ponad sto dwadzieścia metrów, urządzić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]