[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Thea spojrzała mu w oczy, ale nic nie było w stanie
wyczytać z tego spojrzenia.
- I co?
- Opowiedziałem. Wróżki, duszki, chochliki, po
rwane księżniczki...
- Sama chętnie bym posłuchała.
- Z przyjemnością opowiem pani bajkę na dobra
noc, panno Shaw. Kiedy tylko pani zechce.
Zaczerwieniła się, ale nie odpowiedziała. Nachyliła się,
żeby wziąć od niego Daisy, i musnęła rękawem jego po
liczek. Poczuł jej zapach, lawendowy i różany, delikatny,
ulotny. Poruszył się, niby że rozprostowuje zesztywniałe
ramiona. Może to z głodu zakręciło mu się w głowie,
a może przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej.
- Nie zagląda pani do mnie - zauważył niby od nie
chcenia, przyglądając się, jak Thea zgrabnie układa
sobie Daisy w zagłębieniu ramienia. - Mógłbym tu um
rzeć i nawet by o tym pani nie wiedziała.
- Gdyby tak się stało, Hodges na pewno by mnie za
wiadomił o tym smutnym fakcie - odpowiedziała rze
czowo, a potem nieoczekiwanie uśmiechnęła się i Jack
poczuł, że serce zabiło mu gwałtowniej. To uparte prze
ziębienie, powiedział sobie, chyba że i w tym przypad
ku przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej.
- Tak czy inaczej, cieszę się, widząc, że do śmierci
panu daleko, milordzie - dokończyła Thea.
- Naprawdę? Dlaczego w takim razie mnie pani uni
ka, panno Shaw?
- Muszę iść - oznajmiła, nagle się spiesząc. - Daisy
się obudzi i...
- Nie odpowiedziała pani na moje pytanie - obru
szył się Jack. - Chyba nie boi się pani przebywać ze
mną sam na sam, panno Shaw?
Milczała przez chwilę.
- Nie boję się, jeśli mam być ścisła, milordzie - od
powiedziała powoli - ale zbyt dobrze pamiętam, jaką
reputacją pan się cieszy. A teraz, jeśli pan pozwoli...
- Chwileczkę. - Jack dotknął jej dłoni i Thea, która
już miała odejść, zatrzymała się. - Dlaczego powiedzia
ła pani dzieciom, że nie powinny do mnie przychodzić?
- Jego głos zabrzmiał poważniej, niżby sobie życzył. -
Jestem aż tak zepsuty, że trzeba trzymać dzieci z daleka
ode mnie?
- Och! - Thea aż się zatchnęła na to przypuszczenie.
- Nie miałam nic takiego na myśli, lordzie Merlin. Po
prostu nie chciałam, żeby panu przeszkadzały. Powi
nien pan odpoczywać, dzieci mogłyby przeszkadzać...
- Pozwoliła pani Bertiemu na odwiedziny - zauwa
żył Jack.
- To co innego. Poza tym sama chciałam zobaczyć
się z Bertiem, przeprosić go.
- I dlatego tyle uwagi mu pani poświęca, a mnie ani
trochę?
Daisy poruszyła się przez sen, coś mruknęła.
- Muszę iść - powtórzyła Thea. Jack opuścił rękę
i odprowadził ją spojrzeniem do drzwi.
- Panno Shaw?
Zatrzymała się w progu.
- Tak, lordzie Merlin?
Jack uśmiechnął się szeroko.
- Dzisiaj na kolację znowu kleik?
Dojrzał w oczach Thei wesołe iskierki, które błysnę
ły i natychmiast zgasły.
- Nie. Pani Skeffington przygotowuje dla pana po
żywną potrawkę z baraniny. Ach, jeszcze jedno, lordzie
Merlin...
- Panno Shaw?
- Skonfiskowałam butelkę brandy, którą przyniósł
pański lokaj. To niezdrowe. Jeśli będzie pan grzeczny,
pozwolę wypić kieliszek domowego wina z czarnego
bzu - oznajmiła i zamknęła cicho drzwi.
Jack oparł się o poduszki, uśmiech błąkał się na jego
ustach. Theodosia Shaw. Teraz, kiedy leży złożony nie
mocą, panna Shaw jest górą, ale markiz postanowił na
stępnego dnia podnieść się z łóżka, a wtedy trudniej jej
będzie go unikać.
Zawrze bliższą znajomość z panną Shaw. Już nie
mógł się doczekać.
- To jasne jak słońce, że unikasz markiza Merlina
- oznajmiła Clementine, nie bawiąc się w subtelności.
Pomagała Thei zbierać żonkile, które właśnie ścięły na
bukiety do domu. - Zaprzeczałaś cały czas, ale sama
dobrze wiesz, że to prawda i że unikasz go dlatego, że
go lubisz.
Thea zatrzymała się z koszem kwiatów w dłoni. Był
piękny ranek i zdecydowała się wreszcie wyjść do ogro
du. Tkwienie w domu tylko wzmagało niepokój, który
ją dręczył od pewnego czasu. Clementine, bystra obser-
watorka, bez trudu rozpoznała przyczynę stałego pode
nerwowania siostry - był nią oczywiście markiz Mer-
lin.
Prawdę powiedziawszy, Thea nie miała żadnych ar
gumentów na odparcie słów siostry: rzeczywiście uni
kała Jacka, szczególnie od momentu, kiedy wreszcie
podniósł się z łóżka i w każdej chwili mógł pojawić się
w dowolnym miejscu.
Wiedziała, że poszukuje jej towarzystwa, i wytrącało
ją to z równowagi, tym bardziej że nie pozostawała
obojętna na te jego przenikliwe, gorące spojrzenia i od
krywała, z niejakim przerażeniem, że wbrew wszyst
kim zastrzeżeniom wobec osoby Jacka i ona chętnie go
widzi. Niemniej czuła się jak zwierzyna łowna. Markiz
na nią polował spokojnie, cierpliwie, ale z uporem i te
jego łowy budziły w niej podniecenie pomieszane
z fascynacją. Wiedziała, że Merlin wciągają w pułapkę
i że powinna się strzec, jednak strzec się wcale nie miała
ochoty.
- Myślę, że markiz też cię bardzo lubi - stwierdziła
Clementine ostrożnie i Thea spiekła raka, mocno poru
szona tym stwierdzeniem.
- Markiz jest uprzejmy i miły w obejściu dla każde
go - powiedziała, starając się nadać głosowi obojętne
brzmienie. Ruszyły powoli przez trawnik w kierunku
domu. - Pokazuje Harry'emu, jak należy grać w kry-
kieta.
- Rozmawia z Clarą o muzyce.
- Opowiada Daisy bajki na dobranoc.
- Prowadzi dyskusje kulinarne ze Skeffie - dokoń
czyła Clementine ze śmiechem. - Kochana Skeffie zu
pełnie zmieniła o nim zdanie i teraz wychwala go pod
niebiosa.
Thea się zaśmiała.
- W tym wypadku podejrzewam markiza Merlina
o czystą interesowność. Nasza kuchnia jest dla niego
zbyt uboga, tęskni za porządnym, krwistym stekiem
i butelką dobrego porto.
Stanęły na skraju parku i omiotły spojrzeniem dom
otoczony fosą. Jasny kamień, z którego wzniesiono
Oakmantle Hall, złocił się w słońcu, po fosie pływały
kaczki, łabędzie wyciągały długie szyje.
- Markiz Merlin rozmawiał też z Nedem - powie
działa Thea z wahaniem - o jego zamiarach wstąpienia
do wojska, wiesz?
- Kapitalnie. - Clementine aż podskoczyła. - Ned
zawsze marzył, żeby zostać żołnierzem. Jeśli markiz
może mu pomóc...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]