[ Pobierz całość w formacie PDF ]
piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim bla-
skiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ści-
skała jej rękę. Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz beze mnie! Ze sło-
wami tymi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
O! jakże kochałam go! jak kocham go jeszcze! szepnęła wdowa; zara-
zem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś uniosła się ogrom-
nym westchnieniem. Nie, Karolino! przez Boga, nie! zawołała podnosząc
wysoko twarz oblaną promienną bladością byłam szczęśliwszą od ciebie.
Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mię, ko-
chał, szanował. Konając myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham
go jeszcze, choć go nie ma już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Mi-
łość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi
pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
139
Którą postępując dostaniesz się wkrótce na elizejskie pola152, kędy biali
aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem! zabrzmiał przenika-
jący i gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną
wełnianą chustkę.
Bądz zdrowa, biedna Karolino, bądz zdrowa! zawołała stłumionym gło-
sem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym
stołem paliła się już różowa lampa. Była blisko drzwi, gdy uczuła się przy-
trzymaną za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącymi od śmie-
chu, ze zwiędłym swym czołem falującym drobnymi zmarszczkami i z ciem-
nym połyskiem w zrenicach.
Słuchaj! rzekła śmiać mi się chce, doprawdy, z ciebie! Jesteś egzalto-
wana153, przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkim jeszcze dzieckiem.
A jednak w wierzeniach starożytnych Rzymian żal mi cię! nie wiem nawet
dlaczego, bo i cóż mię na koniec obchodzić może, co się tam z tobą stanie?
Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękną... Ale... ale
pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym
obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczną.
Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła
ku oknu.
Pomyśl mówiła tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię za-
depcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
Puść mnie szepnęła gwałtownie Marta nie złorzeczę ci, ale mówić z
tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjazni i spoczynku, znalazłam
nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... Młody ten człowiek, który szedł
dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
Puść mię! głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą
targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła.
Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała
za sobą szelest atłasu.
Wróć się! zawołał na nią głos z góry będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
Będziesz kradła! powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem.
Na dzwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie
bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu
wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę, malując srebrem fiolety
jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce154
drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od prze-
wiewu wiatru wnikającego otwartymi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną
naprzód głową i postacią, z wargami drżącymi śmiechem, z zimnymi oczami,
rzucającymi tęczowe połyski spod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią
152
Elizejskie pola miejsce pobytu zmarłych
153
Egzaltowany przesadnie uczuciowy, przeczulony.
154
Kolce kolczyki.
140
przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła
się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła w półzmroku ulicy.
Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy tymi samymi drzwiami, za którymi
zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł
do mieszkania Karoliny.
I cóż? zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu salonika. Poszła?
Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?
Zadawał te pytanie tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych, błyszczących
oczach jego malowała się niecierpliwość człowieka bez woli i rozwagi podda-
jącego się doznanemu wrażeniu,
Nie wróci wcale odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem na
tym samym miejscu, na którym przed kilku minutami siedziała Marta. Ra-
miona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie
zwróciła wzroku na wchodzącego młodego mężczyznę i na niecierpliwe pyta-
nie jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.
Nie wróci? zawołał Oleś rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i
postępując w głąb pokoju jak to nie wróci? czyliż nie jesteście, panie, przy-
jaciółkami od dzieciństwa?
Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]