[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak. Chodzmy! - Lee o\ywił się. - Musi tam być! To jasne!
Ruszyli, okrą\ając barak.
- Ja jednak zajrzę - Mellow zatrzymał się. - Dogonię was! Idzcie! Mo\e to ten latarnik
go zamknął przez omyłkę? Mógł go zaprowadzić do baraku, a pózniej pobiegł z powrotem do
siebie.
Niespodziewanie wiatr ucichł, zerwał się znowu i ucichł zupełnie. Morze grzmiało.
- Dlaczego nic nie robimy? - Profesor starał się mówić spokojnie. - Chodzmy do tego
latarnika. On mo\e coś wiedzieć - urwał.
Z mroku wynurzyła się krępa, przysadzista postać.
- Nie ma go! Chodzmy! - Mellow ruszył w kierunku latarni. Poszli za nim i dopędzili go
tu\ przed okutymi drzwiami kamiennego budynku, nad którym nieprzerwanie krą\yła
oślepiająco biała smuga światła.
Smytrakis siedział w tej samej pozycji, w jakiej go pozostawili.
- Nie było go? - zapytał Alex.
- Jak to!? - Grek zerwał się z miejsca. - Nie znalazł się?! O mój Bo\e...
Z rozpaczą zdjął słuchawki i poło\ył na stole. Ruszył ku stojącym, potem zatrzymał się
i spojrzał na stół.
- Ja nie mogę stąd odejść! Teraz jest akcja ratowania kutra rybackiego. Naprowadzam
tam statki. Jest uszkodzony, mo\e zaraz zatonąć. Morze jest bardzo wzburzone. Nie mogę.
Szukaliście wszędzie?
Mellow w milczeniu potwierdził ruchem głowy.
Profesor rozło\ył ręce. Był bardzo blady. Dopiero tu, w świetle silnych elektrycznych
lamp, Joe zauwa\ył, jak bardzo twarz uczonego zmieniła się w ciągu ostatniej godziny.
- Mogą być tu jeszcze jakieś miejsca, gdzie nie szukaliśmy. Musi przecie\ gdzieś być!
Smytrakis usiadł. Sięgnął po słuchawki.
- Ja za godzinę chyba będę wolny. Pomogę wtedy. Teraz nie mogę, naprawdę nie mogę!
Muszę tu zostać.
Widać było, \e walczy z sobą, ale opanował się i jego prawa dłoń uniosła się ku
przyciskowi telegrafu.
- Chodzmy! - Caruthers był ju\ przy drzwiach. - Nie wolno nam tak stać! Jemu
naprawdę mogło przytrafić się coś powa\nego.
Kiedy drzwi latarni zatrzasnęły się za nimi, zatrzymali się niezdecydowanie.
- Co teraz? - zapytała Karolina, .starając się nie patrzeć w kierunku Pameli.
- Na nieszczęście ta wysepka jest tak maleńka, \e chyba byliśmy ju\ wszędzie.
Mellow powiedział to tak cicho, \e głos jego rozpłynął się niemal pośród niedalekiego
huku bijących o brzeg fal.
- Niezupełnie. Zostało nam jeszcze kilka jaskiń, a w ka\dym razie ta najbli\sza baraku.
- Có\ by robił w jaskini? - Mary potrząsnęła głową. - To niemo\liwe.
- Mógł schronić się tam przed wiatrem i zasłabnąć.
Uczepili się jego słów, gdy\ dawały im mo\ność działania. Szybko obeszli barak i
znalezli się na wprost najbli\szego ciemnego otworu, który widniał przed nimi w odległości
kilkudziesięciu kroków.
- Ale to przecie\ niemo\liwe, \eby zaszedł a\ tu! - Karolina zrównała się z Alexem i
zapaliła latarkę, oświetlając nią otwór, przed którym się zatrzymali. - Musiałby wyminąć
oświetlony barak, i przejść jeszcze sto kroków.
Joe pierwszy wspiął się na małą, kamienną platformę przed wejściem. Pochylił głowę i
świecąc nisko nad ziemią wszedł do jaskini.
Robert Gordon nie \ył. Alex nie musiał nawet pochylać się, \eby to stwierdzić. Na pół
otwarte oczy nie drgnęły, kiedy padło na nie światło latarki.
Umarły le\ał na wznak z rękami zło\onymi na piersi, jak gdyby sam, konając, uło\ył się
dostojnie do wiekuistego spoczynku.
Joe przyglądał mu się przez krótką chwilę. Nagle poczuł, \e włosy powstają mu na
głowie.
- To niemo\liwe! - powiedział szeptem i ukląkł obok le\ącego. Za jego plecami
zabrzmiał wysoki, urwany krzyk kobiecy. Ale Joe zdawał się nie słyszeć. Pochylił się nisko, tak
nisko, \e niemal dotykał czołem dłoni umarłego. Potem wyprostował się.
- To niemo\liwe - powtórzył.
Lecz była to prawda, le\ąca tak daleko poza granicami pojmowania, \e nie mógł
uwierzyć. Potrząsnął głową, jak gdyby próbując się wyrwać z koszmarnego snu. Obraz nie
ustępował. Trwał przed oczyma Alexa, nieodparty i tym straszliwszy, \e Robert Gordon nie
\ył.
W zło\onych na piersi dłoniach zmarłego tkwił mały gliniany posą\ek kobiety,
ściskającej dwa wę\e w szeroko rozrzuconych rękach. Była to ta sama postać, którą Alex po raz
pierwszy ujrzał w Londynie, gdy Karolina Beacon ukazała mu papirus \eglarza Perimosa,
mówiący o zagładzie ka\dego, kto zmąci spokój Pani Labiryntu.
ROZDZIAA DWUNASTY
Nie wolno mi odejść..."
Zamknąwszy za sobą drzwi baraku, Alex mimo woli zerknął w kierunku ciemnego
otworu, majaczącego niewyraznie u stóp skalnej ściany. Wydawało mu się, \e wieki minęły od
chwili, kiedy spojrzał w martwe, szeroko otwarte oczy Roberta Gordona.
Uniósł rękę. Fosforyzujące wskazówki zegarka powiedziały, \e minął dopiero
kwadrans. Joe wyszedł z cienia i nie spiesząc się ruszył w stronę latarni, która mrugnęła ku
niemu swym świetlistym okiem,
To było absolutnie niemo\liwe. Nic takiego nie mogło się zdarzyć. Ale zdarzyło się, i to
właśnie jemu. Po raz drugi tego wieczora pomyślał, nie bez odrobiny ironii, o swoim
wypoczynku na tej cichej, zagubionej pośród morza wysepce. Robert Gordon nie \ył. Został
zamordowany, chocia\ nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy grupka wybladłych,
przera\onych ludzi, skupionych teraz wokół stołu w jadalni baraku.
Joe zwolnił jeszcze bardziej. Chciał zastanowić się, zanim wejdzie do latarni.
Znajdował się w niej jedyny mieszkaniec wyspy nieobecny w baraku, gdy Robert Gordon
wyszedł do przystani, której nigdy nie osiągnął. Albowiem Alex był absolutnie pewny, \e
Gordon nie znalazł się na pokładzie jachtu po zapadnięciu zmroku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]