[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kobiety - Maggie, Gwen, Emma - które bez ustanku spierały je z
mankietów, kołnierzyka, klap. Tully dość szybko domyślił się,
że Ganza nigdy nie był żonaty. Co więcej, najwyrazniej nie
spędzał wiele czasu z kobietami.
Ganza otworzył drzwi od strony pasażera i wśliznął się do
środka, trzaskając drzwiami mocniej niż to konieczne. Tully nie
przypominał sobie, by Ganza kiedykolwiek wcześniej okazywał
emocje.
- Sukinsyny nie pozwolą nam zebrać dowodów -oznajmił Ganza
wzburzonym tonem. - Muszą izolować i zabezpieczać.
Tully mógł mu to powiedzieć, zanim Ganza pofatygował się, by
błysnąć swoją plakietkę identyfikacyjną przed nosem żołnierzy
przebranych za ekipę remontową.
- Mają rację. - Nie obejrzał się, więc nie widział, jak Ganza się
krzywi, lecz to wyczuł. - Nie mogą ryzykować, że więcej osób
będzie miało z tym kontakt. Jeśli coś jest w tym domu.
- Wiem. Ale zniszczą dowody. Nie wiedzą, czego szukać. -
Ganza chwycił połowę kanapki. Leżała na desce rozdzielczej na
słońcu, odkąd wyszedł. Ugryzł kęs, potem drugi, i powiedział: -
Proponowałem, że się przebiorę, jak trzeba, i zbiorę dowody.
- Włożyłbyś ten ich kosmiczny kombinezon?
- Jasne, czemu nie?
- Miałeś go kiedyś na sobie? - zapytał Tully.
- Na pewno nie jest dużo gorzej niż w masce przeciw-gazowej. -
Ganza spojrzał na kolegę z ukosa. A co? Może ty go
przymierzałeś?
- Raz, dawno temu - odparł Tully i na tym skończył. Nie
przyjaznił się z Ganzą, a nie był typem, który
dzieli się z innymi czymś więcej niż to konieczne. Gwen
Patterson stale przypominała mu, że ta cecha jest, mówiąc jej
słowami, wkurzająca". Oczywiście, że jej się to nie podobało.
Była psychologiem i wyciągała z ludzi najgłębsze tajemnice.
Jeżeli Tully pragnął, by stała się częścią jego życia, powinien
nauczyć się dzielić się z nią tymi głęboko ukrytymi, sekretnymi
sprawami.
Ale Ganza... Ganzie nic nie jest winien. Poza tym nie lubił sobie
przypominać tego czterogodzinnego epizodu z początków
szkolenia w FBI. Wówczas należało to do
podstaw szkolenia - w końcu w 1982 roku zimna wojna jeszcze
się nie zakończyła. Wszyscy musieli spędzić kilka godzin w
kosmicznym kombinezonie, chociaż chodziło raczej o próbę
złamania agenta niż o ochronę przed skażeniami.
Tully dojrzał jakiś ruch w szczelinie między furgonetką i tyłem
budynku. Przesunął się, a w zasadzie prawie położył na
kierownicy, by lepiej widzieć. Miał nadzieję, że się myli. Bo
jeśli nie, to z tego domu wynieśli kogoś w plastikowym worku i
wpakowali do furgonetki.
ROZDZIAA
17
USAMRIID
Fort Detrick, Maryland
Nazywali to celą". Maggie wiedziała o tym tylko z pogłosek. I
wolałaby, żeby tak zostało.
Cela to w istocie oddział chorób zakaznych czwartego stopnia
zagrożenia na terenie USAMRIID-u w Fort Detrick. Wojsko
przeznaczyło go dla pacjentów podej-
rzanych o choroby zakazne oraz tych, którzy mim ewentualny
kontakt z jakimś groznym czynnikiem biologicznym. Zakładano
też, że pacjenci na tym oddziale cierpią na choroby bardzo
zarazliwe, dopóki się nie okaże, że jest inaczej.
Maggie sądziła, że w celi izolowani są głównie pracownicy
naukowi USAMRIID-u, którzy przypadkiem zarazili się czymś
w laboratorium. W Instytucie przechowywano zamrożone
próbki wszelkiego rodzaju groznych organizmów, wirusów i
chorób. Niegdyś,
w okresie zimnej wojny, głównym zadaniem USAM-RIID-u
było gromadzenie i wymyślanie nowej broni biologicznej.
Obecnie, o ile Maggie się orientowała, działania Instytutu
skupiały się na tworzeniu szczepionek oraz kontrolowaniu, a
raczej zapobieganiu zakażeniom wywoływanym przez broń
biologiczną. A także leczeniu osób, które się z nią zetknęły. Po
11 września i pózniejszej historii z wąglikiem USAMRIID
zajmował się również zagrożeniami terrorystycznymi,
związanymi ze skażeniem czy śmiertelnymi patogenami.
Jeżeli jeden z ich patologów, weterynarzy czy mikrobiologów
ukłuł się niechcący skażoną igłą albo zranił stłuczoną
probówką, czy też został ugryziony przez doświadczalną małpę,
musieli być gotowi, by go leczyć. Nie mogli przewiezć takiego
człowieka do miejskiego szpitala i ryzykować, że nastąpią
dalsze zakażenia. Trzymali go zatem na miejscu, we własnym
szpitalu, zwanym pieszczotliwie pudłem, ponieważ przypominał
on miejsce odosobnienia. Były tam pojedyncze cele
biologicznego odkażania. Maggie uświadomiła sobie, że
Cunningham, zgadzając się, by wojsko przejęło sprawę, nie
miał pojęcia, że on i Maggie trafią właśnie tutaj.
Na pierwszy rzut oka pokoje przypominały zwyczajne szpitalne
sale, gdyby nie to, że jedna ze ścian była cała oszklona, a
podwójne stalowe hermetyczne drzwi zamykały się od zewnątrz.
Maggie podejrzewała, że ona i Cunningham dostaną oddzielne
izolatki. Mary Louise i jej matkę także lulaj przewieziono.
Maggie miała na-dzieję, że są razem.
Kobieta w niebieskim kosmicznym kombinezonie zaprowadziła
Maggie do jej pokoju przez kilka pomieszczeń. Każde z nich
miało grube ciężkie drzwi. Wszystkie zamykały się za nimi z
trzaskiem, ale Maggie poczuła panikę dopiero, gdy ostatnie
drzwi zamknęły się za nimi z jakimś sykiem, jak śluza
powietrzna. Panika narastała powoli, po cichu, gdzieś w tyle
głowy, tykając zgodnie z rytmem serca. Tyle że nie jej serca.
Powietrze w tym pokoju także było jakieś inne. Inne niż w holu.
Inne niż w pozostałych pomieszczeniach, przez które
przechodziły.
Maggie wmawiała sobie, że to tylko lekka klaustrofo-bia. Nic
jej nie będzie. Może gdyby im powiedziała, że w zeszłym roku
pewien szaleniec zamknął ją w zamrażarce, ze współczucia
pozwoliliby jej odejść?
Bardzo wątpliwe.
Mówiąc szczerze, panika ogarnęła ją już w domu Mary Louise,
gdy obserwowała, jak dwóch żołnierzy w pomarańczowych
kombinezonach wynosi matkę dziewczynki przez tylne drzwi jej
domu, zapakowaną w coś, co przypominało plastikowy worek
na ciała ofiar, a było jakimiś szczelnie zamkniętymi noszami z
folii z bąbelkami.
Wtedy poczuła ciarki na skórze, strużka potu pociekła jej po
plecach. Bała się, że wszystkich ich wyniosą w takich
plastikowych opakowaniach, a podejrzewała, że nie
wytrzymałaby w tym ani minuty. Nieważne, że to ustrojstwo ma
własny dopływ tlenu. Wpadłaby w panikę. Kopałaby i drapała,
by wydostać się na zewnątrz. Serce zaczęło jej walić, z trudem
łapała oddech. Tak, to wtedy zaczęła się panika.
Kosmonauta, którym był pułkownik Platt, jak się pózniej
dowiedziała, musiał dostrzec w jej oczach prze- rażenie. Z
trudem uporał się z rozwrzeszczanym dziec- kiem i chorą,
krwawiącą kobietą. Czyżby obawiał się, że kolejna osoba
dostanie ataku histerii, próbując ze wszyst- kich sił wydobyć się
z kosztownego opakowania?
Pózniej Maggie dowiedziała się, że po prostu nie mieli
wystarczającej liczby tych dziwacznych noszy. Cunnin-gham i
Maggie ostatecznie trafili pod prysznic odkażający w kuchni.
Spryskano ich ubranie, odkrytą skórę twarzy i rąk, włosy, ale
płyn nie przeniknął przez materiał żakietu. Jej foliowej torebki
tkwiącej za paskiem spodni, pod bluzką i żakietem, nikt nie
zauważył. Wilgotna przykleiła się do jej spoconych pleców.
Maggie wciąż czuła zapach środka dezynfekującego, jakby
wniknął do jej płuc. Przy każdej próbie nabrania powietrza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]