[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sto śliskie i niebezpieczne. Byle tylko nasze dziecko nie miało wy-
padku - myśleliśmy - byle tylko autobus nie wpadł w poślizg. Czy
Są jakieś urwiska wzdłuż drogi? Zwykłe rodzicielskie zmartwie-
nia. Nasze pierwsze, choć nie byliśmy jeszcze rodzicami. Napięcie
rosło, aż nagle, mimo wszystko nieoczekiwanie - tak, tak, chodż
szybko, są tam, aż trudno uwierzyć, zaraz słowo stanie się ciałem
- z mgły wyłonił się ciemnoniebieski mikrobus i zatrzymał przed
hotelem. Otworzyły się przesuwane drzwi i bez rozglądania się na
boki wysiadła grupa Chinek z trójką dzieci na ręku. Od tego mo-
mentu wiesz, że życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem, że
wszystko stanie na głowie, nawet jeśli nie wiesz dokładnie jak. Tak
samo jak zdają sobie z tego sprawę normalni rodzice, gdy rodzi się
ich pierwsze dziecko. Rodzice biologiczni rodzą lub jedno z nich
krąży korytarzem tam i z powrotem, a my gdzieś w Chinach po
niekończącym się kursowaniu po hotelowych schodach powita-
liśmy mikrobus.
Patrzyliśmy jak zamurowani. Grupa kobiet z dziećmi rozpły-
nęła się w kłębowisku hotelowych gości - pomocy, gdzie są,
o tam, patrz, pospiesz się, stoją tam, przy windzie. Musimy się
tam przedostać, dotknąć tej jednej dziewczynki w watowanym
kaftaniku, na ramieniu jednej z opiekunek Kobieta nie zwraca-
ła na nas uwagi. patrzyła w górę na światełka w ścianie, by wie-
dzieć, jak długo przyjdzie jej czekać. Szybko, prawie ~postrze-
żenie dotknąć palcem pulchnego policzka, pierwszy kontakt
z naszym dzieckiem. Dziwne w sumie. że tak szybko ją rozpozna-
liśmy; do tej pory mieliśmy tylko fotografię zezującego niemow-
laka, który najwyrazniej był trzymany do zdjęcia Rozmazane
zdjęcie, dołączone do _propozycji", miesiącami ozdabiało komi-
nek w domu; teraz, po sześciu miesiącach, dziewczynka wyglą-
dała w hotelowym holu jednak trochę inaczej. Po raz pierwszY
102
zwróciła naszą uwagę jej piękna, choć krótko przycięta gęsta
czupryna, zdrowy, brązowy odcień skóry.
Nagle opiekunki ruszyły z dziećmi i całą resztą do windy. Wpa-
dliśmy w popłoch. Po tylu latach czekania i kilku dodatkowych
godzinach tego dnia gotowi byliśmy wyrwać im dzieci z rąk i za-
brać je do naszego hotelowego pokoju, w którym czekało łóżecz-
ko, paczki holenderskich pieluszek i puszki odżywek dla dzieci.
Dopiero gdy dowiedzieliśmy się, w której sali konferencyjnej i na
którym piętrze powinniśmy być, i dopiero gdy znalezliśmy tę salę,
bez żadnych ceregieli, tak po prostu, podano nam Lisę w ramiona:
ciepłą, potwornie spoconą, z ciężką, zasiusianą pieluchą. Oswobo-
dziliśmy ją z zimowego kombinezonu, pozostawiając ręcznie ro-
biony watowany kubraczek; mieliśmy nadzieję, że będzie można
go zatrzymać na pamiątkę. Było nam wolno. Następnie całe towa-
rzystwo zasiadło na długie godziny, by uporać się z papierkową
procedurą. Wydawało się, że nie będzie jej końca; znajdowaliśmy
się tam z czterema innymi rodzinami, a jedno dziecko pochłania-
ło spokojnie godzinę.
Po raz pierwszy doświadczyliśmy siły ceremoniału. Również
wtedy, gdy przyjmowaliśmy Lin, wszystko trwało długie godzi-
ny, zanim mogliśmy zostać z nią sami, ale wówczas byliśmy już
lepiej na to przygotowani. Nasza czysto holenderska odraza do
formalizmu wywietrzała natychmiast, kiedy zauważyliśmy, jak
przyjemnie się robi, gdy kontakty przebiegają dokładnie według
schematu - nawet jeśli przez te długie godziny nasza cierpliwość
była wystawiona na próbę. Nękani zawrotami głowy z powodu
przeżyć, własnej niepewności i radości spowodowanej naszą no-
wą córką, odczuwaliśmy rodzaj ulgi, że kontakt z Chińczykami po
drugiej stronie stołu przebiegał według ustalonego scenariusza.
Nawet ubiór był z grubsza określony i pokrywał się z poradami or-
ganizacji adopcyjnej w Holandii: pan w marynarce, najlepiej pod
krawatem; pani w sukience, nie za bardzo odkrytej i nie za krótkiej.
103
Normalnie nie przepadamy za zaleceniami co do stroju: teraz to
wszystko bardzo nam odpowiadało.
Ledwo dawaliśmy sobie radę z podziałem uwagi pomiędzy
dziecko, które właśnie było nam wolno dotknąć po raz pierwszy,
a panie i panów, którzy przebyli taką odległość, aby pomyślnie za-
kończyć przekazanie. Pomijamy już fakt. że niełatwo przychodzi-
ły nam do głowy odpowiednie sformułowania, aby w adekwatny
sposób wyrazić, co mamy na myśli. Wiedzieli wcześniej, że przy-
wieziemy dla nich coś sympatycznego oraz kiedy to dostaną. Po-
nadto wszyscy pamiętaliśmy, że zgodnie z azjatyckim zwyczajem,
torby z prezentami nie zostaną rozpakowane, aby każda że stron
mogła zachować twarz. %7łal było patrzeć, jak małą Xiu - tak jeszcze
w tym momencie nazywała się Lisa - zapadała w sen z czystego
przemęczenia akurat wtedy kiedy jej goła stópka musiała trafić
do czerwonego atramentu odcisk stopy oficjalnie potwierdzają-
cy, że od tej chwili jest naszym dzieckiem. żałosny płacz, który te-
mu towarzyszył, rozdzierał nam serca. aż w końcu tłumacz prze-
mówił do nas - odurzonych ciepłem panującym w sali" mdlącym
zapachem ciągnącym się od pieluszki Lisy "A teraz pora na pre-
zenty' Zmiało przekazaliśmy więc pakunki, co do zawartości któ-
rych poradzono nam już wcześniej na drugim końcu świata Moż-
na nazwać to nudnym, ale bywają w życiu momenty, gdy nudy
nigdy nie za dużo. Wstaliśmy, przyjaznie kiwając głowami Koniec
uwieńczył dzieło. mogliśmy odejść.
W hotelowym pokoju od razu było nam dane odkryc, że
wszystko ładnie pięknie, że odbyliśmy kurs, przeczytaliśmy książ-
ki o adopcji i nawet w samolocie studiowaliśmy poradniki o dzie-
ciach, ale lepiej by było, gdybyśmy choć raz poćwiczyli na prawdzi-
wym dziecku Patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że
należeliśmy do tego rodzaju rodziców, którzy myślą od tej chwi-
li będziemy po prostu we trójkę. Kropka. Sądziliśmy, że nadal bę-
dziemy regularnie odbywać dziennikarskie wypady do odległych
104
egzotycznych krajów, a finanse pozwolą na kulinarne weekendy.
%7łe będziemy się nadal wysypiać, przytuleni we trójkę w łóżku. Po
czasie można tylko wyciągnąć wniosek, że byliśmy niesamowicie
naiwni. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny wszystko wy-
glądało inaczej i tylko jedna osoba określała tempo życia: niepo-
skromiona mała Lisa-Xiu.
Mieliśmy pozostać z nią w Hefei prawie tydzień, do czasu za-
kończenia miejscowej procedury adopcyjnej. Potem planowaliśmy
lot do Pekinu, aby uzyskać dla niej wizę w holenderskiej ambasa-
dzie I powrót do Holandii. Jednakże nie wsiądziesz ot tak sobie
do samolotu z chorym dzieckiem. Przygnębiające opowieści o lo-
kalnym szpitalu, w którym pacjenci leżą w brudnych łóżkach po-
upychanych na korytarzu, spowodowały, że sięgnęliśmy do własnej
apteczki. Na szczęście w porę zauważyliśmy, że antybiotyki otrzy-
mane od naszego lekarza, przeznaczone są dla dorosłych. Pewna
matka z naszej grupy, notabene pielęgniarka, zaoferowała bute-
leczkę z wściekle różowym lekarstwem: nie potrzebowała go, te-
go była pewna. Jej niemowlak faktycznie leżał w wózku, prychając
z zadowolenia, ssąc książeczkę z materiału, a gdy tego nie robił, spał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]