[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tów, ułożonych w przybliżeniu w trójkąt.
Wyprostował się, unikając niskich, dębowych belek, zacisnął zęby i opuścił
swój topór na najbliższą kulę. Gdy pękła, rozległ się dzwięk rozłupywanych kości.
Bandyci i złodzieje wyrazili okrzykami swoją aprobatę. Na stole szara masa
wymieszała się z krzepnącą już krwią i pociekła do uz.
Pierwsza! Cha, cha, cha! wrzasnął Ichnaton, podnosząc topór do dru-
giego uderzenia.
Tym razem pod ciosem pękły dwie czaszki świeżych nieboszczyków. Złodzie-
je oszaleli z zachwytu. Aktywny udział publiczności był żywotnym elementem
życia nocnego w Czapie. Jeśli nie rozbawiłeś publiki swoją grą, niebawem publi-
ka mogła zabawiać się tobą, i to niekoniecznie w jednym kawałku.
W innej części baru Skroth m ostatecznie przekonał świrów do ceny kolejki,
dodając do siebie ich głowy. Ichnaton, który uniósł topór do kolejnego uderze-
nia, zatrzymał go w powietrzu. Popatrzył w stronę drzwi i zamrugał z niedowie-
rzaniem. Stały tam, mrugając, dwie nowe twarze. Okrąglejsza z nich zakaszlała.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho.
Atmosfera wstrzymała oddech.
118
* * *
Dojście do stwierdzenia, że siedzenie w rynsztoku w plugawym zaułku bie-
gnącym obok Salonu Rozkoszy Daisy i Maisy nie jest najlepszym pomysłem,
nie zajęło Firkinowi i Beczce zbyt wiele czasu. Wystarczająco zle było już nie
wiedzieć, gdzie się dokładnie w obcym mieście znajduje, ale siedzenie przed
jednym z bardziej zapuszczonych z licznych nocnych przybytków tego miasta
w chwili, kiedy wieczór szybko przechodził w noc, było nie tylko niepożądane,
ale także niewyobrażalnie ryzykowne. Wraz z zapadaniem zmroku rosła nie tylko
liczba klientów różowego pałacu rozkoszy, ale także poziom ich nietrzezwości.
Olbrzymie oprychy uśmiechały się lubieżnie do chłopców, owiewając ich jedno-
cześnie ciężkim, alkoholizowanym chuchem. Ostateczna decyzja o ruszeniu się
stamtąd nie wynikała z żadnych pozytywnych założeń co do marszruty, lecz wy-
łącznie z ogólnego stwierdzenia, że wszędzie lepiej niż tutaj .
Z początku posługiwali się zuchową techniką nawigacji, uwielbianą przez tu-
rystów plątających się bez celu po obcym mieście, żeby obejrzeć jego zabytki.
Polegała ona na łażeniu w losowo wybranych kierunkach, aż natrafi się na coś,
co wygląda znajomo. Niestety, ponieważ dążyli do miejsca, którego nazwy ani
wyglądu nie znali, metoda ta okazała się kompletnie bezużyteczna. Potrzebne by-
ło nieco bardziej przemyślane podejście. Ponieważ zmierzali do zajazdu, miejsca
stworzonego jedynie w celu dostarczania wina, wódek i wielkich ilości piwa spra-
gnionym klientom i/lub alkoholikom, czyż nie byłoby słuszne ustalić kierunek,
z którego dobiegały zawieszone w powietrzu intensywne wyziewy alkoholowe,
a następnie podążyć w stronę wprost przeciwnym do ich malejącego natężenia,
w tenże sposób ułatwiając precyzyjne odkrycie i ostateczne przybycie do zródła
wyziewów? Chłopcy poszli za swoimi nosami.
Okazało się to trudniejszym zadaniem, niż z początku mogłoby się wydawać.
Fort Knumm miał tak wiele różnych, kłócących się ze sobą i co gorsza przypra-
wiających o mdłości zapachów, że podążanie za jednym konkretnym okazywało
się niezwykle trudne. Chłopcy włóczyli się bez celu po ciemnych bocznych ulicz-
kach w pobliżu murów miejskich. Przyśpieszali kroku, mijając grupki potężnych,
spoglądających na nich pożądliwie opryszków, palących coś i wypuszczających
ciemny, niebieskawy dym, zawisający w powietrzu w bardzo wyluzowany spo-
sób. Kilka razy, zwłaszcza w okolicy murów, musieli wracać po swoich śladach,
napotkawszy za rogiem ślepe zakończenie uliczki. Przez cały czas wokół ich nóg
przebiegały zaaferowane nie wiadomo czym szczury, a po obu stronach tętniły
życiem zamieszkane przez karaluchy domostwa. Kręgowce były w mniejszości,
na jednego przypadały setki innych mieszkańców ze znacznie mniejszą ilością
kręgosłupa.
119
Koniec końców, Firkin i Beczka skręcili w kolejną, równie odpychającą jak
pozostałe uliczkę i ostrożnie posuwali się nią naprzód. Przed nimi, na prawo,
w jednym z budynków panował większy hałas, niż mogliby oczekiwać. Na uli-
cę przedostawał się ochrypły śmiech, od czasu do czasu ubarwiony dzwiękiem
tłuczonego szkła i krzykiem. Brzmiał rytmiczny, niski, puls podziemnego świat-
ka.
Nad głowami chłopców wisiał wyblakły szyld. Wymagał gruntownego odma-
lowania, ale jeśli ktoś stanął i wystarczająco mocno wytrzeszczył w otaczającym
półmroku oczy, wciąż miał możliwość odczytania słowa Czapa .
Krążyła plotka, że nazwa ta była wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczno-
ści, takich jak: dyslektyczny, częściowo głuchy twórca szyldu, nietrzezwy histo-
ryk-amator oraz niefortunne, choć wcale przez to nie mniej szczere, poczucie lo-
jalności wobec króla okazane przez właściciela lokalu. Ten ostatni pragnął uhono-
rować władcę, nadając nową nazwę odrestaurowanemu zajazdowi, i zdecydował
się wykorzystać zasłyszaną legendę o czymś, co miał na głowie król w momen-
cie narodzin, a co decydowało o jego wspaniałych osiągnięciach. Zafrapowany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]