[ Pobierz całość w formacie PDF ]
"Co ja miałem robić?... - marzył. - Orać?... - Ni - przecie już zorane... Kunie napoić?... Jużci, że kunie..."
Po północy wiatr rozegnał chmury i na niebie ukazał się skrawek księżyca. Mdły jego blask padł prosto w oczy Maćkowi, ale
chłop - nie ruszył się. Wkrótce księżyc schował się za wzgórza, nadciągnęły nowe chmury ze śniegiem, ale Maciek jeszcze się
nie ruszył. Siedział we wgłębieniu góry, z głową opartą o ścianę, obejmując rękoma znajdę.
Nareszcie słońce wzeszło, ale Maciek i teraz nie ruszył się. Zdawało się, że zdziwiony patrzy na plant drogi żelaznej, która
leżała o kilkadziesiąt kroków od niego.
Słońce stało wysoko, kiedy na plancie kolei ukazał się dróżnik. Spostrzegł chłopa, i zawołał; ale że Maciek milczał, więc
dróżnik zbiegł z nasypu i zbliżył się do siedzącego. Obszedł go z daleka, krzyknął parę razy: "Hej! hej! ociec, czyście się
upili?..." -a nareszcie, jakby nie wierząc własnym oczom, wszedł w zagłębienie wzgórza i dotknął Maćka ręką.
Twarz chłopa była twarda jak wosk i twarz dziecka była twarda jak wosk; szron siedział na rzęsach chłopa, a na ustach dziecka
szkliła się zamarznięta ślina. Dróżnikowi ręce opadły ze zdziwienia. Chciał krzyczeć, ale widząc, że jest sam, zwrócił się i
począł pędem uciekać w stronę, skąd przyszedł. Zaraz za wzgórzem widniały wesoło ścielące się po niebie dymy tej wsi, gdzie
była kancelaria gminna. Tam pobiegł dróżnik.
W parę godzin sprowadził sanie z sołtysem i strażnikiem i zabrano zwłoki. Ale że Maciek zmarzł, jak siedział, i nie można mu
było z powodu dużego mrozu ani rąk otworzyć, oni nóg wyprostować, więc włożono go na furę, jak był. I tak jechał, i tak
zajechał do kancelarii gminnej, niby siedząc z dzieckiem na ręku, z głową opartą o tylną poręcz sanek, z twarzą zwróconą do
nieba, jak gdyby, skończywszy z ludzmi rachunki. Bogu opowiadał swoje krzywdy i nędzę.
Gdy żałosny kondukt stanął na miejscu, przed kancelarią zebrała się garść bab i chłopów, paru %7łydków, a oddzielnie od nich
wójt, pisarz i sołtys Grochowski. Grochowski, który od razu domyślił się, kto to zmarzł z dzieckiem, poznał Owczarza i
markotny opowiedział zebranym historię parobka.
Słuchając ludzie żegnali się, baby jęczały, nawet %7łydki pluły na ziemię, a tylko Jasiek Grzyb, syn bogacza Grzyba, palił
sześciogroszowe cygaro i uśmiechał się. Trzymał ręce w kieszeniach barankowej kurtki, wystawiał naprzód to jedną, to drugą
nogę, ozutą w buty wyżej kolan, dymił cygarem i uśmiechał się. Chłopi patrzyli na niego z niechęcią, mrucząc, że nawet dla
śmierci nie ma uszanowania. Ale baby, choć zgorszone, nie miały do niego nienawiści, bo chłopak był jak malowanie. Wysoki,
barczysty, zgrabny, na twarzy krew z mlekiem, oczy jak chaber, wąsy i bródka blond jak u szlachcica. Rządcą mógł być tak
śliczny chłopak albo choć gorzelanym, a tymczasem ludzie szeptali między sobą, że jest to hycel, który kiedykolwiek zginie
przy drodze.
- Musi, że Zlimak niedobrze zrobił, co wygnał nieboraków na taki ziąb - odezwał się wójt, uważnie obejrzawszy zwłoki.
- Jużci niedobrze - zaszemrały baby.
- No, zezlił się, bo mu konie ukradli - wtrącił jeden z chłopów.
- Konie mu się i tak nie wrócą, a co dwie dusze zgubił, to zgubił! - krzyknęła starsza z bab.
- Od Niemców tego się nauczył! - dodała druga.
- Sumienie będzie go gryzło do śmierci! - rzekła trzecia. Grochowskiemu było coraz markotniej, więc odezwał się:
- I... nie tyle go ta Zlimak wygnał, ile on sam rwał się, żeby wytropić złodziejów, co nam konie kradną...
I brzydko, choć nieznacznie spojrzał na Jaśka Grzyba, który odzerknąwszy mu, odciął:
- Tak będzie z każdym, co się nadto za koniarzami ugania. Ich nie połapie, a sam zginie.
- Przyjdzie i na nich termin - rzekł Grochowski.
- Nie przyjdzie!... Bo to jakieś pary sprytne - odparł Jasiek Grzyb.
- Da Bóg, że przyjdzie - upierał się Grochowski.
BOLESAAW PRUS PLACWKA
65
- Nie gadajcie tak głośno, bo i was kiedy okradną - zaśmiał się Jasiek.
- Może i okradną, ale niech Boga proszą, żeby na mnie twardy sen spuścił. W czasie tej rozmowy strażnik odszedł do kancelarii,
pisarz gminny z wielką uwagą oglądał nieboszczyków, a wójt krzywił się, jakby pieprz gryzł. Wreszcie odezwał się wskazując
na sanie.
- Trza tych nieszczęśników od razu zawiezć do sądu. Tam je naczelnik, felczer i niech se robią z nimi, co wypada... Jedz, stójka
- zwrócił się do właściciela sani - a ja was z pisarzem dogonię. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby w gminie tak zamarzli...
Właściciel sani poskrobał się w głowę, ale musiał słuchać -Wreszcie do sądu było ledwie parę wiorst. Wziął więc lejce do ręki i
zaciął konie, sam obok sanek idąc piechotą i nie bardzo oglądając się na swoich pasażerów. Wraz z nim poszedł sołtys i jeszcze
jeden chłop, który miał w sądzie sprawę o zepsucie wiadra u cudzej studni. Strażnik widząc, że już ruszyli, wybiegł z kancelarii
i dopędził ich konno.
W tym czasie, kiedy wójt z gminy wyprawił do sądu nieboszczyków, powiat ciupasem odsyłał gminie "głupią Zośkę". W parę
miesięcy po zostawieniu dziecka na opiece Owczarza Zośka dostała się do więzienia. Za co? - jej nie było wiadomo. Zarzucano
zaś jej żebraninę, włóczęgostwo, nierząd, zamiar podpalenia i po odkryciu każdego nowego występku przeprowadzano ją z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]