[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rękoma. Zdobyłem bogactwo, bo byłem podły. I im jestem bogatszy, tym bardziej
staję się podły.
Powiedział prawdę.
- Nie chcę pieniędzy - odparła równie szczerze.
- To pocieszające.
- Są bogatsi od ciebie.
Uniósł brwi ze zdumieniem. "Ta piękność potrafi gryzć".
- Prawda - przyznał. - Na tej półkuli było co najmniej kilku ludzi z większym
majątkiem.
- Jestem tu dla twojego nazwiska. Przyszłam, bo możemy być razem. Możemy
sobie nawzajem wiele zaoferować.
- Na przykład? - zapytał.
- Mam ciało.
Uśmiechnął się. Od lat nie słyszał bardziej bezpośredniej oferty.
- A co mam ci dać za taką hojność?
- Chcę się nauczyć...
- Nauczyć?
-... jak korzystać z potęgi. "Jest coraz dziwniejsza".
- Co masz na myśli? - zwlekał. Nie ocenił jej jeszcze, denerwowała go,
wprawiała w zakłopotanie.
- Mam ci to przeliterować? - odparła z bezczelnym uśmiechem.
- Nie trzeba. Chcesz się nauczyć korzystać z potęgi. Chyba mógłbym to
zrobić...
- Wiem o tym.
- Zdajesz sobie sprawę, że mam żonę? Jestem z Virginią od osiemnastu lat.
- Macie trzech synów, cztery domy, pokojówkę imieniem Mirabelle. Nie
znosisz Nowego Jorku, uwielbiasz Bangkok, masz numer kołnierzyka szesnaście i
pół, twój ulubiony kolor to zieleń.
- Turkus.
- Na starość stajesz się subtelniejszy.
- Nie jestem stary.
- Osiemnaście lat małżeństwa. Przez to przedwcześnie dojrzałeś.
- Nie.
- Udowodnij.
- Jak?
- Wez mnie.
- Co?
- Wez mnie.
- Tutaj?
- Zaciągnij zasłony, zamknij drzwi na klucz, wyłącz końcówkę komputera i wez
mnie. Pozwalam ci.
- Pozwalasz?
Ile to już czasu minęło, nim ktokolwiek pozwolił mu zrobić cokolwiek?
- Pozwalasz?
Był podniecony. Od wielu lat nie był równie podniecony. Zaciągnął zasłony,
zamknął drzwi na klucz, wyłączył ekran łączący go z majątkiem.
"Mój Boże - pomyślała - mam go".
Nie była to łatwa sprawa, zupełnie co innego niż z Vassim. Po pierwsze,
Pettifer był niezdarnym kochankiem. Po drugie, zbyt obawiał się żony, by zostać
dobrym. Wszędzie widział Virginię, na korytarzach hoteli, w których wynajmowali
pokoje na dzień, w taksówkach krążących po ulicach po ich spotkaniach, raz nawet
(przysięgał, że podobieństwo jest całkowite) dopatrzył się jej w kelnerce i wywalił
stolik w restauracji. Wszystko to były wymysły, lecz przeszkadzały w spontaniczności
ich romansu.
Mimo to uczyła się od niego. Był równie błyskotliwym potentatem, co
niezdarnym kochankiem. Nauczyła się być potężną bez okazywania siły, a także jak
nie ulegać zepsuciu, jak upraszczać decyzje, jak być bezlitosną. W tej akurat
dziedzinie nie potrzebowała żadnego szkolenia. Może słuszniej byłoby powiedzieć,
że nauczył ją nie ubolewać nad brakiem wrodzonego współczucia, lecz oceniać
wyłącznie rozumowo, kto zasługuje za zniszczenie, a kogo można zaliczyć do
sprawiedliwych.
Ani razu nie odkryła się przed nim, choć używała potajemnie swoich
umiejętności, by dawać przyjemność jego napiętym nerwom.
Było to w czwartym tygodniu ich znajomości. Leżeli obok siebie w liliowym
pokoju. Za oknami słychać było popołudniowy ruch. Seks im nie wyszedł, Pettifer był
nerwowy, nie potrafiła go rozbudzić żadnymi sztuczkami. Wszystko skończyło się
szybko, niemal bez żaru.
Zamierzał coś jej powiedzieć. Wiedziała o tym, czekało to ukryte gdzieś w
głębi jego gardła. Masowała mu myślami skronie i zachęcała do mówienia.
Zamierzał zepsuć dzień.
Zamierzał zepsuć karierę.
Zamierzał, niech Bóg ma go w swojej opiece, zepsuć swoje życie.
- Muszę przestać się z tobą widywać - oznajmił. "Nie odważy się" - pomyślała.
- Nie jestem pewny, co wiem o tobie, czy raczej, co mi się zdaje, że wiem, lecz
czyni mnie to... ostrożnym. Rozumiesz, J.?
- Nie.
- Niestety, podejrzewam cię o... morderstwo.
- Morderstwo?
- Masz przeszłość.
- Kto ci nagadał? - zapytała.- Na pewno nie Virginia.
- Nie, ona nie.
- No to kto?
- Nie twoja sprawa.
- Kto?
Zcisnęła lekko jego skronie. Zabolało go i skrzywił się.
- Co się stało? - spytała.
- Boli mnie głowa.
- Napięcie, kochanie, to tylko napięcie. Mogę je usunąć, Titusie. - Dotknęła
palcami jego czoła i zwolniła swój uchwyt. Westchnął z ulgą.
- Teraz lepiej?
-Tak.
- Kto wtyka nos w nie swoje sprawy, Titusie? - nalegała.
- Mam osobistego sekretarza, Lyndona. Słyszałaś, jak z nim rozmawiałem. Od
początku wie o naszym związku. To on rezerwował hotele, krył mnie przed Virginią.
W jego słowach było coś chłopięcego, co ją rozrzewniło. Porzucenie jej raczej
go kłopotało, niż łamało serce.
- Lyndon to cudotwórca. Ułatwił wiele rzeczy między nami. Nie ma nic
przeciwko tobie. Przypadkowo zobaczył jedno z twoich zdjęć. Dałem mu je do
zniszczenia.
- Dlaczego?
- Nie powinienem był go zabierać, zrobiłem błąd. Virginia mogłaby... - Przerwał
na moment. -W każdym razie rozpoznał cię, choć nie mógł sobie przypomnieć, gdzie
widział cię wcześniej.
- W końcu sobie jednak przypomniał.
- Współpracował z rubryką towarzyską jednej z moich gazet. Tak został moim
osobistym sekretarzem. To mu pomogło ustalić twoją tożsamość. Jacqueline Ess,
żona zmarłego Benjamina Essa.
- Zmarłego - podkreśliła.
- Przyniósł mi inne zdjęcia.
- Zdjęcia czego?
- Twojego domu. I ciała twojego męża. Twierdzili, że to ciało, choć na Boga,
diabelnie mało było w nim czegokolwiek ludzkiego.
- Od początku było tego diabelnie mało - powiedziała, myśląc o chłodnych
oczach Bena i jeszcze zimniejszych dłoniach. Zasługi wał jedynie na wieczne
zapomnienie.
- Co się stało?
- Benowi? Został zabity.
- Jak? - Czy głos nie zadrżał mu lekko?
- Bardzo łatwo. - Wstała z łóżka i stanęła w oknie. Silne letnie słońce
przedzierało się przez żaluzje, wydobywało z cienia rysy jej twarzy.
- Ty to zrobiłaś.
- Tak - nauczył ją szczerości. - Zrobiłam. Nauczył ją także zwięzłości w
grozbach.
- Zostaw mnie, a zrobię to jeszcze raz. Pokręcił głową,
- Nigdy. Nie odważysz się. - Stał teraz przed nią. - Musimy się rozumieć, J.
Jestem potężny i czysty. Rozumiesz? Mojego publicznego wizerunku nie tknął nawet
cień skandalu. Mogę znieść wyjście na jaw informacji, że mam kochankę, nawet
kilka. Ale że moją kochanką jest morderczyni? Nie, to zrujnowałoby moje życie.
- Czy Lyndon cię szantażuje?
Patrzył przez żaluzje na świat z nieszczęśliwą miną. Pod lewym okiem drgał
mu nerwowo policzek.
- Jeśli musisz wiedzieć, to tak- powiedział głucho. - Ten nędznik ma mnie w
garści.
- Rozumiem.
- Skoro on się domyślił, mogą i inni. Rozumiesz?
- Jestem silna; jesteśmy silni. Możemy ich okręcić wokół małego palca.
-Nie.
- Tak! Mam moc, Titusie.
- Nie chcę wiedzieć.
- D o w i e s z się - oznajmiła z naciskiem.
Spojrzała na niego i chwyciła za ręce nie dotykając. Patrzył ze zdumieniem,
jak wbrew swej woli unosi dłonie, by dotknąć jej twarzy. Pogładził włosy czułym
gestem. Zmusiła go do przesunięcia drżących palców po piersiach z większym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]