[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czwartej obudziło się moje zawodowe sumienie, co Larry uznał za wynik picia na pusty żołądek. Przyznałem mu się, że czuję się
pijany, i zadzwoniłem do Sarkissiana. Przekazałem mu kilka danych, które obiecał wykorzystać do przygotowania ataku, a potem on
podyktował mi pewien adres - zastrzegając się, że przekaże go również do hotelowego kompa, ponieważ nie przypuszcza, żebym za
chwilę pamiętał, jak się nazywa ciało niebieskie widoczne z Ziemi w nocy, a i to nie zawsze.
Następnego dnia rano recepcjonista zaczepił mnie pytaniem, czy jestem astronomem. Musiałem mieć zaskoczenie w spojrzeniu, bo
sprecyzował:
- Dopytywał się pan o Księżyc. Myśleliśmy, że zbliża się zaćmienie. Połowa personelu przez godzinę czyhała na zewnątrz z
zadartymi głowami. Czy o to panu chodziło?
- Księżyc - wychrypiałem. - Właśnie! Przypomniałem sobie. Księżyc. On mnie ma za durnia?! - Rozejrzałem się po hallu. - Gdzie
jest apteka?
* * *
Zgodnie ze wskazówkami zatrzymałem się na szczycie wzgórza, odliczyłem czwarty dom od starej wieży triangulacyjnej,
prześledziłem wzrokiem gruntową drogę wijącą się wśród wybujałych słoneczników, znalazłem jej ujście w glafsalt. Wjechałem w
płytki wąwóz cienia; słońce ślizgało się po dachu wozu, unikając szyb i wnętrza. Kilka razy, zanim dojechałem do budynku, proste,
mocne promienie uderzyły w oczy i fotochromy musiały się uaktywniać, żeby po kilku sekundach uciekać do jakiejś swojej kryjówki
pomiędzy warstwy organicznego szkła. Po paru minutach jazdy pola skończyły się jak nożem uciął, na obrzeżach widoczne były
ślady działalności człowieka - pasy zoranej, ale pozbawionej roślin gleby. Nieco dalej całe mnóstwo słoneczników. Potem przesunął
się za oknami zróżnicowany gatunkowo warzywnik. Płot z żerdzi i drewniana brama, otwarta.
Wjechałem na podwórko i wyłączyłem silnik. Wysiadłem. W porównaniu z holenderskim chłodem tu panował upał. I cisza. W
drzewach otaczających z trzech stron dom kotłowały się ptaki, stale wynurzały się z gęstwiny soczystych liści jeszcze nietkniętych
pastelowym pędzlem jesieni, szybko nurkowały w słonecznikowy raj i wracały do gniazd. Okna domu niemal wszystkie otwarte były
na przestrzał; wydymające się jak pracowite żagle firanki wskazywały na kierunki działania przeciągów.
36
Zapaliłem papierosa i stanąłem nieruchomo, widząc jak z kępy jakichś owocowych krzewów wyłaniają się dwa potężne kudłate
psy. Z obciętymi uszami. Jeden, najwyraźniej młodszy i ciekawszy świata, truchtał w moim kierunku, majtając radośnie ogonem tak,
że zarzucało mu tył. Drugi, świadomy wieku i pełen godności, podążał śladem młodszego i miał minę dystyngowanego maitre
d’hótel, który nie takich gości już widział, ale pamiętał o swoich obowiązkach. Młodszy usiadł na wprost, wciągnął kilka razy
powietrze i energicznie trącił mnie łapą. Podrapałem go po szyi, miał gęste futro i musiał długo leżeć w cieniu, bo słońce nie zdążyło
jeszcze rozgrzać włosa. Drugi pies, najwyraźniej tata, zweryfikował na węch doznania syna i ziewnął obojętnie. Na ganku domu
pojawił się wysoki, chudy mężczyzna. Było to tak zsynchronizowane z działaniem psów, że musiał obserwować je przez okno, i
teraz, uspokojony wynikiem ich kontroli, wyszedł przywitać gościa.
- Pan Szwarts? - zawołałem.
- Ce! Na końcu „c”! - Zszedł ze stopni, ale zatrzymał się w cieniu. - Szwarc - dodał, żebym już prawidłowo wymawiał jego
nazwisko.
- Przepraszam. - Ruszyłem w jego kierunku poprzedzany przez młodego psa. - Nikt mnie nie pouczał, jak...
- Drobiazg. - Machnął pojednawczo dłonią i od razu wyciągnął ją w moją stronę. - Siedemdziesiąt cztery lata nieustannego
prostowania tego samego błędu. Jestem zdziwiony, jeśli ktoś obcy wymówi je prawidłowo.
- Nazywam się Owen Yeates. Plenipotent, że tak powiem, Leffiego van Gorrena. Proszę. - Wyjąłem z kieszeni list, wyszarpany po
godzinnej pełnej wrzasków i gróźb rozmowie od siedzącego wciąż w panice LefHego.
Szwarc rozwinął kartkę, przeleciał spojrzeniem krótki tekst.
- W zasadzie nie interesuje mnie, kto... - Urwał i uśmiechnął się do mnie. - Proszę... - Odsunął się, wskazując ręką dom.
- Podejrzewam, że ma pan gdzieś w cieniu altanę - powiedziałem pytającym tonem. - Rzadko mam okazję do takiej europejskiej
sielanki.
- Szybko pan kojarzy. - Uniósł jedną brew. - I interesuje się historią?
- Zgoda, jestem bystry, ale skoro pan zauważył...
- No to już wiemy, że obaj jesteśmy inteligentni. Tędy... - Poszedł pierwszy.
Skręciliśmy za róg i po przejściu kilkunastu kroków po ścieżce między krzakami obsypanymi kulistymi czerwonymi owocami i
innymi wydłużonymi zielonymi, znaleźliśmy się przed progiem oplecionej winoroślą altany. W środku ustawiony był stół, trzy
wysłużone wiklinowe fotele i równie sfatygowana leżanka. JSTa stole stał zapocony przed chwilą wyjęty z lodówki, a może nawet z
lodowni, dzban z ciemnobrązowym płynem i gliniany, również zaperlony rosą, kubek. Gospodarz gestem zaprosił mnie do środka, a
sam ruszył w kierunku domu. Usiadłem w fotelu, zaskrzypiał przeraźliwie, wielogłosowo, zapadł się trochę, nieco jakby odsunął. Ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]