[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kały się przy tym, nos wtulał w policzki, a usta chciały się jakby na całą twarz rozedrzeć:
ziewał całym ciałem, wydłużały się prężnie wszystkie ścięgna, kurczyły wszystkie mięśnie
zastałe, rozłaziły się stawy zakrzepłe przeciągał się sam kościec w ciele zależałym. A ten
ziew epicki przechodził w chytre, kosę wejrzenie oczu i złośliwe rozedrganie warg.
Odszedł wreszcie.
Ludzie patrzyli już spod oka, trącając się łokciami. Niejeden mrużył się podejrzliwie:
Czyś ty aby, bracie, przy zdrowych zmysłach? Gdy jeden z drepczących po pokoju zatrzy-
mał się przed kompanią, zacierając ręce wciąż z tą pasją ruchliwości w gestach, zwrócił się do
wszystkich:
Hm, pokazuje się, że nawet i czas, sam Chronos we własnej osobie, uciekł od nas do Pa-
ryża, gdzie skacze po trampolinie ziemi francuskiej. W zastępstwie jego nawiedziła nas Sy-
35
billa Kaługi, Kostromy, Tweru oraz innych grodów sympatycznych: nuda bizantyjska, ma-
tuszka udręki i okrucieństwa.
No dobrze przerwał znów inny czemu ten pan w takim razie sam nawet siedzieć nie
zadaje sobie trudu, tylko leży zawsze na krześle.
Bo niegdyś brał zanadto żywy udział w ruchu . Zesłali go przeto między swoje boha-
tery najmłodsze , które, jak wiadomo, w oczekiwaniu czynu leżą na zapiecku. Tam też od-
zwyczaił się od siedzenia i spoziera na świat, jakeś pan słyszał: no, nie a vol d oiseau. Zresz-
tą, jakeś pan również słyszał, stracił wiarę w samowar i doktrynę: pozbył się kręgosłupa.
Ale w kompanii znalazł się ktoś, potrafiący coś więcej opowiedzieć o ponurym niedzwie-
dziu, który ich opuścił przed chwilą.
Wczoraj właśnie jął opowiadać spotkałem go na ulicy, jak się tak błąkał niby po
dnach wyschłych kanałów . %7łal mi się zrobiło tego luzaka, zaciągnąłem go do knajpy. I da-
cie, panowie, wiarę, ten siwizną przyprószony człowiek wchodził do pospolitej restauracji jak
smarkacz do dziewek: tak się rumienił, tak opinał w marynarkę. Wreszcie przyznał mi się na
ucho, że on do knajpy, to nigdy! A w głosie miał przy tym drżączkę, wzruszenie grzechu
najwyrazniej. Po kilku kieliszkach był już gotów. Sam, powiada, jedyneńki w miłej ojczyz-
nie jestem, psa koło mnie nie ma. I tak w nim to zwierzę towarzyskie zaskomli, że wbrew
wszystkim swoim instynktom stara się być nawet frywolny niby, że mnie przypuszczalnie
tym dogodzi. Oto wchodzi ktoś z dziewczyną niebrzydką, mój kompan nietrzezwy mruga na
mnie i czyni gest aprobujący jej urodę. A jest przy tym taki figlarny, taki zuch, że dość spoj-
rzeć na tę szpakowatą głowę, aby odgadnąć, że nią nigdy nie rządziły kobiety. A ta brawura
sprzed chwili podnieca go najprzód swawolnie, za chwilę roztkliwia wspomnieniem. Nieba-
wem zwierza mi się po pijanemu:
Kochałem ja się, bracie, w panience. I jak to w każdej ciasnej kompanii, w każdym
bractwie smarkaczy, gdzie jeden drugiemu łapę by w serce wsadził: obstąpili mnie jak to ku-
kułczę. I tyle było mego w życiu! Pózniej nie zdarzyło się kochać w panience. Za twarde na
to życie nasze.
Z cierpką żałośliwością dolewam mu tego wina. Stare dziecko myślę. I aby coś powie-
dzieć, pytam: No i cóż się potem stało z panienką?
Spojrzał na mnie tymi zmalowanymi oczami, potem gdzieś ponad moją głową błąkać się
nimi począł, a twarz wykrzywia mu się w jakiś uśmiech kosy, chytro melancholijny, niby
współczucia pełen, a nękiem i udręką samego siebie, rzekłbyś, prawie ubłożony: wstrętny
uśmiech! Maskę jakąś obcą człowiek na twarz włożył. I zamruczał wreszcie w brodę, jakby
sobie tylko:
Ofelio, idz do burdelu, powiedział Hamlet słowiański.
Zmroził mnie ten człowiek. Już teraz nic nie wiedziałem, co on za jeden. Obcy on! to
tylko czułem. Niebawem władowałem go do dorożki. Kiwał się, drzemał. Patrz mówił po
chwili, rozglądając się naokół wszystko mi było takie uśmiechnięte, rade, skoczne w życiu:
panienką miasto mi było moje, kochaniem świat cały, gdy własna krew w żyłach krążyła, gdy
mnie z ławy szkolnej...
Uwiesił mi się na szyi. Wylej mi, bracie, ten ołów roztopiony z żył! Spala mózg ten ich
ogień ciężki, spala nienawiścią do życia!
I znowu dumał długo. Wreszcie wali się przodem na dorożkarza: Masz trzy ruble śpie-
waj. Smutno zaśpiewaj! Uważają panowie, żeby mu zaśpiewał... do rożkarz. Słowo daję!
Fiaker?! pisnął młodzieniec z dwubarwną wstążeczką na kamizelce pod frakiem. I za-
trząsł się śmiechem. Fiaker?! Nie! Podkreślając jakby fizjologiczną gamę rozkoszy, jaką
daje śmiech, śmiał się szeroko, rozpasanie, trochę dla siebie, o wiele więcej dla innych: zapra-
szająco dla wesołych, arogancko i bezczelnie dla tych, co śmiać się nie chcą; śmiał się ge-
mtlich. Trząsł brzuchem, ślinił się, słaniał głową i szukał dla swej pulchnej rączki oparcia o
kufel: ale kufla nie było.
36
Ho ho! Fiakry śpiewające! I krotochwilna wyobraznia knajpianego w Niemczech
bywalca, na pismach humorystycznych wypasiona, klownicznie niewybredna, przedstawiła
mu asfaltową ulicę wśród pałaców, rojną od pojazdów, a na ich kozłach fiakrów rozwalonych
w ceratowych cylindrach na tyle głowy, z lewą ręką wraz z lejcami na piersi wezbranej, z
biczyskiem w gestach patetycznych.
Fiakry śpiewające!... O tempora, o mores!...
I na ten własny koncept burszowski ryknął z gardła, piersi i brzucha zdrowiem i weselem
karmnego ciała.
Lecz oto przez uchylone drzwi wpadły do palarni odgłosy wszczętego tańca panowie
rzucili się do wyjścia.
Przy poniechanym bilardzie zabawiał się ksiądz potrącaniem kuł nieudolnym. Zaszedł go
tak pułkownik i, jakby zmieszany za niego tą nieprzystojną dla osoby duchownej rozrywką,
chciał go wyminąć niepostrzeżenie. Lecz ksiądz wyciągnął do niego dwornie rękę, ścisnął ją z
lekka i powrócił do swej obojętnej rozrywki.
Ksiądz gra? odpłacał się pułkownik tymże uprzejmie niedbałym tonem.
Gdzie tam! roześmiano się w odpowiedzi, odrzucając kij na sukno.
Zaś aby tego nie wzięto przypadkiem za troskę o brak namaszczenia przed chwilą, jak to
łatwo mógł sobie wyobrazić człowiek inowierczy, skłonny może w duszy ku wszelkiej pom-
pie prymitywnej powagi ksiądz podsadził się lekko i przysiadł na rampie bilardu, rozkoły-
sany nogami.
Pułkownik ujrzał pod suknią pantofelki z klamrą. Ta postać giętka, o rękach drugich i ner-
wowych, o subtelnych rysach wygolonej twarzy i uśmiechu niedbałym przyniosła mu znów to
tchnienie feminin, jakim się przesycił w salonie. W dobrozacnych oczach zapaliła się iskra
szydu, gdy w myślach stali mu ciężko obuci i chmurni brodacze w swych tułubach szerokich,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]