[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- O mój Bo\e! - krzyknęła z przedniego siedzenia Jean. - Wy-
padek !
- Panie niech siedzą - polecił ostrym tonem Reynolds. - Terry,
zobacz, co się stało.
Brinckman otworzył drzwiczki i wysiadł. Corinne poczuła z prawej
podmuch powietrza. Potem zobaczyła jeszcze jedną postać, która nad-
biegała - czy raczej zataczała się - od strony tkwiącej w zaspie
cię\arówki. Człowiek ten miał uniesione ręce, jakby osłaniał oczy przed
światłami minibusu. Utykał i słaniał się na nogach. Pomyślała, \e jest
powa\nie ranny.
Poczuła, \e Brinckman wyszarpuje spod tylnego siedzenia apteczkę.
Zaraz potem spostrzegła, \e upadł na bok, bo nogi umknęły spod niego
na lodzie. Natychmiast się podniósł i ruszył ostro\niej, na szeroko
rozstawionych nogach, najwyrazniej chcąc przyjść z pomocą rannemu.
A dalej wypadki potoczyły się tak szybko, \e pózniej zastanawiała się
po stokroć, czy dobrze je zapamiętała. Obraz jakby się zamazał. W jed-
nej chwili Brinckman podą\ał do rannego mę\czyzny, a ju\ w następnej
ranny jakby pozbył się obra\eń, wstał na równe nogi i zadał Brinck-
manowi fachowo wymierzony cios, zwalając go jak drzewo. W tej samej
chwili ów człowiek opuścił rękę, którą zasłaniał sobie twarz, i Corinne
zobaczyła, \e jest w masce z pończochy.
- Niech pan wraca, szybko! - wrzasnęła Stella.
Corinne równie\ coś krzyknęła. Ale zanim ktokolwiek z nich zdołał
się poruszyć, napastnik znalazł się przy oknie Reynoldsa. W jednej
chwili otworzył szarpnięciem drzwiczki i wrzucił do środka coś, co
syczało.
Corinne odruchowo padła na podłogę z tyłu minibusu. Z przodu
dobiegły ją zduszone krzyki i okropne rzę\enie ludzi usiłujących złapać
oddech. Potem gaz dotarł tak\e do niej i zaczęła się dusić i rzucać, jakby
walczyła o \ycie.
128
Mimo \e brakowało jej tchu, zdała sobie sprawę, \e pasa\erów
z przodu wyciągnięto na śnieg. Rozpłaszczyła się na podłodze, starając
się pokonać pieczenie w gardle i w oczach.
- A gdzie jest jeszcze jedna? Są tylko dwie - usłyszała okrzyk
jakiegoś mę\czyzny.
W następnej chwili ktoś chwycił ją za kaptur kombinezonu i siłą
wyciągnął na drogę.
Nie wiedząc, dlaczego to robi, udała, \e jest nieprzytomna. Z jakiegoś
powodu uznała, \e tak będzie bezpieczniej. Czuła, \e sunie po gładkiej,
oblodzonej powierzchni, ciągnięta jak worek kartofli. Kiedy wleczono ją
naokoło minibusu przed jego maskę, w światłach reflektorów spos-
trzegła, \e rzekomi ranni zniknęli. Silnik samochodu wcią\ pracował,
ale pojazd blokujący drogę zdą\ył ju\ ruszyć. Nagle podniesiono ją
i wrzucono do odkrytej skrzyni cię\arówki.
Po raz pierwszy poczuła strach, nie dlatego, \e ją porwano, ale \e
zamarznie na śmierć. Mimo grubego ubrania zaczęła dygotać na myśl,
\e je\eli zamierzają ich wiezć przez wiele kilometrów otwartą cię\arów-
ką, wkrótce zimno zabije wszystkich porwanych...
Jej obawy okazały się bezpodstawne. Zaledwie po kilku sekundach
pełnej wstrząsów jazdy po nierównym terenie cię\arówka zatrzymała
się z chrzęstem. Odgłos jej silnika utonął nagle w znacznie głośniej-
szym, potę\niejszym ryku, który rozległ się wokół nich i nad nimi.
Corinne z przera\eniem otworzyła oczy i ujrzała, \e podjechali do
szarobiałego helikoptera. Właśnie kiedy patrzyła w górę, przed oczami
przemknęła jej jedna z łopat wirnika.
Zdawało jej się, \e powinna krzyczeć lub uciekać, ale co by to
pomogło? Nie miała ani chwili na zastanowienie się. Poczuła, \e chwyta-
ją ją za ręce i nogi i wrzucają do helikoptera, znowu jak bezwładny
worek.
Hałas był przerazliwy. Huk motoru wściekle się nasilił, ale dosłyszała
wśród niego krzyk kobiety i męskie głosy. Zobaczyła tobół, w którym
rozpoznała Stellę, szarpiącą się zac\ekle z jednym z porywaczy w masce
z pończochy i toczącą się po stalowej podłodze. Drugi z nich przymknął
zasuwane drzwi z boku kadłuba, ale wystawił głowę przez szparę,
wrzeszcząc coś do kogoś stojącego jeszcze na ziemi.
Huk silnika wznosił się i opadał, wznosił się i opadał, jak gdyby
pilot miał jakieś kłopoty techniczne. Potem wzniósł się i brzmiał równo,
ale tylko przez kilka sekund. Znów opadł. Corinne jeszcze nigdy
nie leciała helikopterem i nie wiedziała, co nastąpi. Nie wiedziała,
czy pilot wykonuje zwykłe czynności przed startem, czy te\ ma jakieś
kłopoty. Zauwa\yła jednak, \e mę\czyzna, który krzyczał do swojego
kolegi na ziemi, nie zasunął drzwi do końca, tak \e nadal była kilku-
centymetrowa szpara. Błysnęła jej szalona myśl: kiedy helikopter wy-
startuje, dopaść drzwi, odciągnąć je i wyskoczyć.
Zanim miała czas ocenić ryzyko, uczuła, \e podłoga przechyla się
- odlatywali. Helikopterem zatrzęsło gwałtownie. Znowu w dół, pomy-
ślała. Za kolejnym razem zaczęli się wznosić. Musiała decydować: teraz
albo nigdy.
Przeturlała się, runęła do drzwi i odciągnęła je. Uderzył w nią
oszałamiająco zimny podmuch wiatru. Zbyt pózno zdała sobie sprawę,
\e ju\ są nad ziemią. Strumień zaśmigłowy powietrza schwycił ją,
okręcił i wessał. Uczepiła się kurczowo framugi drzwi, ale rękawiczki
ześliznęły się jej po nagiej stali. Resztą świadomości usłyszała krzyk
mę\czyzny:
- Zwariowałaś! Zabijesz się!
A potem ju\ spadała pośród cię\kiego od śniegu wiatru. Koziołkując
w powietrzu dostrzegła przez moment parę reflektorów, których świat-
ła kluczyły gdzieś w dole w ciemnościach nocy. Więcej ju\ nic nie
widziała. Kilka następnych przera\ających sekund dostarczyło jej wspo-
mnień na całe \ycie. Czas się zatrzymał. Spadała bez końca w mroznym
powietrzu, zdając sobie sprawę, \e lada chwila się roztrzaska. Próbowa-
ła krzyczeć, ale nie mogła. Próbowała oddychać, ale nie mogła. Próbo-
wała się odwrócić, ale nie była w stanie zmienić pozycji. Spadała
bezradnie, zesztywniała z przera\enia.
Upadek był niewiarygodny. Zamiast rozbić się na twardej jak \elazo
ziemi, wylądowała na czymś miękkim, co się pod nią zapadało. Uderzy-
ła plecami i poleciała prosto w dół przez kilkumetrową warstwę błogo-
sławionego puchu. Upadek pozbawił ją tchu, ale na tym się skończyło.
Le\ała na plecach cię\ko dysząc i łaknąc powietrza, ale kiedy odzyskała
oddech, z ulgi zaczęła się trząść. Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, \e
jednocześnie śmieje się i płacze. Wylądowała na plecach w ogromnej
zaspie śniegu.
Jay Shore miał właśnie wyjść ze swojego biura w kopalni Sanmobilu,
kiedy zadzwonił telefon.
- Słucham? - powiedział podniósłszy słuchawkę.
- Tu centrala - odezwał się napięty głos. - Mam pilną rozmowę.
Przez radiotelefon zgłosił się kierowca Pete Johnson. Chce natychmiast
z panem mówić.
- Dobrze. Proszę go połączyć - powiedział Shore i zaczekał.
- Halo? Halo? - zatrzeszczał głos Johnsona, jeszcze bardziej pod-
niecony ni\ głos telefonisty. - Pan Shore?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]