[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bawieniem, lecz jednocześnie z aprobatą. Aż coś ją ścis
nęło w żołądku. Nie mogła złapać oddechu.
- Piękne - zgodził się Armand. - Doprawdy wielka
szkoda, że tak mało znane. Przyznam się, że jestem za
gorzałym wielbicielem rodzimej poezji i prozy. Wiele
wspaniałych dzieł literatury spisano właśnie po arabsku.
Jest w tym języku jakaś potoczystość, pozwalająca za
wrzeć subtelne uczucia i...
Chloe zawisła wzrokiem na jego wargach i przypa
trywała mu się z zachwytem.
Nagle drgnęła, niczym wyrwana z zadumy. O czym
ty w ogóle myślisz, dziewczyno! Co ci przyszło do gło
wy? Nieuleczalna romantyczka!
- Zawsze chciałam przeczytać je w oryginale, lecz,
jak już wspomniałam przedtem, nie jestem aż tak mą
dra.
- Podejrzewam, że po prostu nikt panią tego nie na
uczył - odparł Armand i popatrzył na nią w taki spo
sób, że ciarki przebiegły jej po plecach. - Może poroz
mawiamy o tym w drodze do hotelu?
Zabrzmiało to jak wyzwanie.
- Zna pani Rubaiyat", panno Randall?
- Oczywiście! Niemal na pamięć. - Urwała nagle,
speszona jego spojrzeniem. Na chwilę zamknęła oczy.
- Zaczyna się: Wstań! Do słońca, które właśnie zbiera
się do lotu."
- "...Goniąc gwiazdy na nocnej łące
i przeganiając ciemność z wielkiej płachty nieba,
żeby zabłysnąć iskrą światła na basztach sułtana".
- Właśnie! - szepnęła. Armand przystanął i przyglą
dał jej się ze zdziwieniem. - Chyba tylko ja znam ten
fragment. Ludzie na ogół pamiętają całkiem inny,
o kubku wina i tak dalej.
- Pani jest inna, panno Randall - rzekł. - Zdumie
wająca. Proszę mi jeszcze coś powiedzieć.
Chloe rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie.
- Nigdy przedtem nie rozmawiałam z nikim o mo
ich zamiłowaniach. Tato uważa to za zwykłe hobby,
a przyjaciele sądzą, że powinnam zająć się czymś in
nym, a nie wciąż ślęczeć z nosem w książkach. Nawet
Justine jest zdania, że dość mamy angielskich poetów,
żeby jeszcze zachwycać się arabskimi, których i tak
przecież w gruncie rzeczy mało kto rozumie.
- Justine to pani przyjaciółka, którą poznałem
w Southampton?
- Tak. Och, jeszcze raz przepraszam za tamten wy
padek. Za siebie i za nią.
- Nie da się drugi raz zniszczyć tego, co już znisz
czone.
- %7łartuje pan ze mnie! - zawołała Chloe.
- Tak, to prawda. To do mnie niepodobne - odpo
wiedział z nieznacznym uśmiechem. Chloe znów popa-
trzyła na jego kuszące usta. - Czasami dobrze się po
śmiać. Proszę mi wierzyć. Już od dawna nie miałem
okazji do śmiechu.
- Mogę spytać dlaczego?
- Straciłem kogoś bardzo bliskiego.
- Rozumiem. Przykro mi. Znam ten ból. Bardzo
przeżyłam śmierć matki.
Armand skinął głową, ale nic nie powiedział. Jego
strata była zapewne zbyt świeża, żeby o niej rozmawiać.
- Pozwoli pan, że spytam o pańskie prawdziwe na
zwisko?
- Nie pamięta pani? Podano je w gazecie.
- Nie. Coś jakby Hassan.
- Ibn Hasim. Proszę zachować to wyłącznie dla sie
bie. Wolałbym, żeby moja prawdziwa tożsamość na ra
zie pozostała tajemnicą. Zrobi to pani dla mnie, panno
Randall?
- Eee... oczywiście. Jak pan sobie życzy - odpo
wiedziała i zmarszczyła brwi. - Domyślam się, że ma
pan jakiś ważny powód, żeby występować pod fałszy
wym nazwiskiem.
- Armand to panieńskie nazwisko mojej prababki.
Była Francuzką - a jej ojciec nosił imię Philippe.
W moim brytyjskim paszporcie widnieje Philip Ar
mand", więc właściwie nie jestem oszustem.
- Och. - Chloe znów poczerwieniała. - Niczego nie
sugerowałam.
- Wręcz przeciwnie - odparł Armand - ale nie szko-
dzi. Rzeczywiście jest pewien powód, dla którego cza
sami muszę się ukrywać. Mój ojciec został zamordowa
ny w Algierze. Miałem wtedy dziewięć lat. Stryj wysłał
mnie do szkoły w Anglii, przekonany, że za granicą bę
dę bezpieczniejszy. Wybrał Anglię, bo moja matka była
Angielką, więc miałem tam część rodziny i wielu zna
jomych.
- Pański ojciec... Ogromnie mi przykro! Nie wie
działam... - zająknęła się Chloe. Pierwszy raz znalazła
się w takiej sytuacji i nie miała pojęcia, co zrobić. Opo
wieść Armanda zbiła ją z tropu i wprawiła w ogromne
zakłopotanie. - To dlatego. Oczywiście, że nic nikomu
nie powiem... -jąkała się jeszcze bardziej. - Domy
ślam się, że jest pan jakimś ważnym szejkiem czy kimś
w tym rodzaju?
Roześmiał się.
- Ważnym? Na pewno nie w powszechnym znacze
niu tego słowa. Najwyżej bogatym. Mam jednak w ro
dzinie kogoś naprawdę ważnego.
- Proszę nie mówić mi nic więcej - przerwała mu
Chloe. - Wolę nie wiedzieć. Boję się, że przez przypa
dek mogłabym coś niepotrzebnie zdradzić.
- Na pewno nie powiem niczego, co mogłoby nara
zić kogoś na niebezpieczeństwo. Jego... lub na przykład
panią.
Chloe szeroko rozwarła oczy ze zdziwienia.
- Pan jednak jest kimś ważnym - powiedziała bez
tchu. - Musi pan być, skoro pański krewny... albo ja...
Armand nie odpowiedział. Teraz zupełnie mu się nie
dziwiła ani nie miała mu tego za złe. Zrozumiała, że na
jego barkach spoczywał ogromny ciężar, a jego życie
było często w niebezpieczeństwie.
Tymczasem doszli do hotelu.
- Dziękuję, że mnie pan odprowadził - powiedziała
Chloe. - Dalej już trafię sama. - Uśmiechnęła się. -
Gdybyśmy mieli się już nie spotkać, życzę panu powo
dzenia! - Wiedziona nagłym impulsem szybko pocało
wała go w policzek. - Nie daj się zabić, Ibn Hasimie.
%7łegnaj.
Nie czekała na jego odpowiedz. Odwróciła się i nie
patrząc za siebie, pobiegła do hotelu. Trochę wstydziła
się swojego zachowania. Ale tylko trochę.
Dlaczego pożegnała go właśnie w ten sposób? Nie
wiedziała. Bała się o niego. Z jakiegoś powodu nie
chciała, aby zginął z rąk zamachowców, tak jak jego
ojciec.
Wieczorem przy kolacji Chloe szukała wzrokiem Ar
manda. Niestety, nie przyszedł do hotelowej restauracji.
Nie było także filmowców. Amelia widziała wcześniej
Brenta Harwooda i Angelę Russell, wsiadających do
dużej limuzyny.
- Pewnie zostali zaproszeni na przyjęcie do któregoś
z miejscowych notabli - powiedziała. - Dużo szumu
zrobiło się wokół tego filmu. Podobno część zdjęć ma
być kręcona w Maroku, lecz kilka scen dzieje się tutaj,
w hotelu. Miejscowe władze są przekonane, że to im
przysporzy sławy.
- Dyrektor już zaciera ręce z myślą o nowych tury
stach - dodał profesor. - Prawdę mówiąc, nie rozu
miem, o co w tym wszystkim chodzi. Nigdy nie byłem
na hollywoodzkim filmie. To nie dla mnie. Wolę nie
mieckie lub francuskie. Tam przynajmniej czuć powiew
prawdziwej sztuki.
- Mój tato z założenia nie chodzi na niemieckie fil
my - powiedziała Chloe. - To z powodu ostatniej woj
ny. Aleja kiedyś widziałam jeden. Wybrałyśmy się z Ju-
stine. Był makabryczny i przygnębiający. Zupełnie nam
się nie podobał.
- Młodzież przepada za scenariuszami Elinor Glyn
- zauważyła Amelia. - Ja jednak wolę Charlie Chapli
na. To prawdziwy mistrz komedii.
- Rzeczywiście - nieoczekiwanie przytaknął profe
sor. - Zapomniałem. Jego filmy oglądam z dużą przy
jemnością. - Uśmiechnął się. - Popracujemy dzisiaj
trochę, Chloe? A może wolisz wcześniej się położyć
przed jutrzejszą pobudką? Musimy wyruszyć bardzo
wcześnie.
- Nie, nie. Chętnie zabiorę się do pracy - zapewniła
go Chloe. - Przecież po to tu przyjechałam.
- Znajdziemy sobie jakiś cichy zakątek w ogrodzie.
Nikt nie powinien nam przeszkadzać. Jeśli pozwolisz,
pójdę na górę i przyniosę notatki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]