[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jaśniej. A zatem dostali się już do środka. St. Ives gorączkowo nastawiał
ostatnie parametry czasowe, gdy dobiegł jego uszu delikatny owadzi szum
wprawionego w ruch koła zamachowego. Nagle całą maszyną zatrzęsło - ktoś
próbował się na nią wdrapać. W iluminatorze ukazała się czerwona, spocona
twarz Parsonsa. Wykrzykiwał coś, aż mu się broda trzęsła z wysiłku. St. Ives
mrugnął do niego i jeszcze raz sprawdził lusterka. Drzwi silosa były otwarte na
oścież, ujmując w ramy taką scenę: oto uzbrojony w strzelbę Hasbro biegnie
przez łąkę, a za nim podąża pani Langley z wałkiem do ciasta w dłoni. Pani
Langley! Niech ją Bóg błogosławi; odeszła słusznie urażona, ale teraz wróciła,
okazując swą lojalność. Wróciła, by odpędzić jego wrogów kuchennym
wałkiem. St. Ives w tym momencie bliski był kapitulacji. Ta kobieta gotowa
była przecież poświęcić za niego życie, mimo że tak niegodnie ją potraktował.
Nie mógł pozwolić na to, by spotkało ją coś złego. To samo zresztą dotyczyło
Hasbro.
Wahał się jeszcze przez moment. W końcu jednak opanował emocje i
całą uwagę skupił na zegarach kontrolnych. Na Boga, on po prostu nie pozwoli
im tego zrobić - był przecież podróżnikiem w czasie. Ocali ich wszystkich, nie
zważając na nic. Jeśli zostanie, jeśli pozostawi maszynę na pastwę Parsonsa, to
przez resztę życia - jeśli w ogóle przeżyje - będzie tylko nikomu
niepotrzebnym, gadającym do siebie ludzkim wrakiem.
Usłyszał, że ktoś majstruje przy klapie włazu. Nie mógł już dłużej
zwlekać. Zpiesz się... - nawoływał napis na ścianie. Przesunął dzwignię
wyzwalającą elektromagnetyczne moce aparatu. Ziemia zatrzęsła się pod nim
przy wtórze narastającego pisku, który w ciągu paru sekund przekroczył
granice słyszalności. Parsonsa odrzuciło w tył, gdy batyskaf wierzgnął na
swych krzywych nóżkach. Jednocześnie dał się słyszeć krzyk gdzieś z góry i
St. Ives ujrzał czyjeś stopy dyndające w iluminatorze. Parsons zdążył się już
podnieść i chwycił zwisającego pechowca, by ściągnąć go na dół.
Zapadła gwałtowna, absolutna ciemność. St. Ives poczuł, że spada w
szalonym korkociągu, jakby w głąb bezdennej studni. Odruchowo chciał się
czegoś uchwycić, ale wokół była tylko próżnia, a on sam wydawał się nie mieć
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 134
rąk. Cóż, był tylko świadomością zapadającą w głąb samej siebie, która
przebyła niezmierzone przestrzenie wieków, choć profesor nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że wszystko stało się w mgnieniu oka.
Lecz oto na powrót siedział w swym batyskafie. Koniec podróży.
Jeszcze tylko nie mógł zapanować nad drżeniem dłoni; a przecież nawet w
najgrozniejszych sytuacjach były mu posłuszne i spokojne. Wokół wciąż
panowała ciemność. Gdzie się więc znajduje? Może tkwi zawieszony gdzieś w
próżni - ani tu, ani tam? Nigdzie...
Jednak, jak zauważył, nie była to ta sama ciemność, co przed chwilą.
Zrozumiał, że po prostu jest noc. Padał deszcz. Jego oczy powoli oswajały się
z panującym mrokiem. Znajdował się w szczerym polu, a w pobliżu
przebiegała szeroka, błotnista droga. Był to Trakt Północny.
Z ciemności wyłonił się rozpędzony powóz. Powoził on sam - St. Ives z
przeszłości. Nad zgrzanymi końmi unosił się welon mgły. Woda tryskała spod
kół. Bili Kraken i Hasbro siedzieli wewnątrz wozu. Gdzieś przed nimi Ignacio
Narbondo uciekał w panice, uwożąc ze sobą Alicję. Byli już tak blisko...
Otrząsając się z fatalistycznych myśli, St. Ives - ten, który siedział w
maszynie - sporządził dla samego siebie notatkę. Wiedział, że jeśli się
pośpieszy, to ma szansę doręczyć ją na czas. Zdawał sobie doskonale sprawę,
jakie mogą być tego konsekwencje. Już raz doświadczył niepowodzenia,
obserwując całą scenę oczami człowieka siedzącego teraz na kozle. Nie
opuszczało go przeświadczenie, iż oszukuje sam siebie. Jednak nie przestawał
mówić sobie, że jest w stanie zmienić przeszłość - uratował przecież psa
Bingera. Co się stanie, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić, jeśli teraz stchórzy?
Jeśli nawet nie zrobi nic, to i tak niewątpliwie zmieni bieg wydarzeń. A czym
może się to skończyć? Nic nie zyska zachowując się jednocześnie bojazliwie i
głupio; jeden błąd wystarczy.
Pośpiesznie przeczytał sporządzoną wcześniej notatkę: N. zastrzeli
Alicję w Seven Dials, chyba że ty zastrzelisz go pierwszy. Rób, co do ciebie
należy. Nie możesz się zawahać . Kusiło go, by dodać: Z wyrazami
szacunku... i podpisać się, ale się powstrzymał. Nie czas teraz na żarty. Może
mężczyzna na kozle za chwilę już nie będzie mógł utrzymać cugli słabnącymi
dłońmi. St. Ives czekał wystarczająco długo, może za długo. Zwolnił dzwignię
blokującą pokrywę włazu i wydostał się na zewnątrz. Ześlizgnął się po
korpusie batyskafu i znalazł się w wypełnionym wodą rowie. Głośny szum
siekącego po twarzy deszczu mieszał się z łomotem i skrzypieniem powozu.
Podniósł się klnąc i z mozołem zaczął się wspinać na grząski nasyp. W
końcu wydostał się na drogę, a rozpędzony powóz był coraz bliżej; St. Ives
[ Pobierz całość w formacie PDF ]