[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A jednak Tawish, jak ojciec twierdzi, żyje w ustawicznej trwodze. Jakże to
pogodzić z jego rzekomą odwagą?
Jak? misjonarz był najwyrazniej zły. Bardzo prosto. Czyż można
nazwać tchórzem kogoś, kto boi się wspomnień?
Dawid długo nie mógł zasnąć. Leżąc w ciemności z otwartymi oczyma,
kombinował mozolnie poty, aż począł doznawać wrażenia, że jest zamknięty w ciasnym
więzieniu, z którego nie ma wyjścia. Słyszał miarowe oddechy ojca Rolanda i
Mukokiego, śpiących smacznie. Sam daremnie usiłował znalezć spokój. Ilekroć zamknął
powieki, wspomnienia powracały jeszcze wyrazniejsze. Dziewczyna z fotografii,
Tawish i kobieta z pociągu. Pewien był, że tych dwoje coś łączy, jakiś dramat. Ale jaki?
Skoro wreszcie się zdrzemnął, prześladowały go dziwaczne wizje. Zbudziło go światło.
W izbie płonęła lampa olejna, ojciec Roland i Mukoki krzątali się przy piecu.
W ciągu następnych czterech dni pękło ostatnie ogniwo łańcucha, wiążące
Dawida Raine z jego poprzednim życiem. Były to piękne dni, wiodły ich coraz dalej na
północ; słoneczne i mrozne od wschodu do zachodu, mrozne i gwiazdziste od zachodu
do świtania. Pierwszej doby Dawid zrobił piętnaście mil na rakietach śnieżnych, a
przespał się w szałasie z gałęzi jodłowych, ustawionym pod ścianą skalną. U wejścia
płonął całą noc wielki ogień z żywicznych pm- Nazajutrz zaczął poznawać głuszę. Po
śnieżycy mieszkańcy leśni wykazywali wielką ruchliwość, więc ojciec Roland
zatrzymywał się przy każdym tropie, wyjaśniając i tłumacząc.
Pokazał, gdzie lis sunął cicho śladem zająca, gdzie banda wilków zagnała na
śmierć osaczonego jelenia, gdzie łoś i karibu społem szukały schronienia przed zawieją;
objaśnił, jakie zasadnicze różnice zachodzą identycznych na pozór tropach obu zwierząt.
Tej nocy Bari przybiegł do obozu, gdy wszyscy już usnęli. Rankiem znalezli
wygrzebaną przezeń w śniegu jamkę, oddaloną zaledwie o kilkanaście metrów od
szałasu. Trzeciego dnia Dawid ustrzelił pierwszego łosia, nad wieczorem zaś zwabił
Bariego do samego ogniska, rzucając mu parokrotnie kawałki surowego mięsa.
Zmienił się bardzo. Trzy dni szlaku, trzy noce pod otwartym niebem, zdziałały cuda.
Twarz mu ściemniała i zarosła, policzki i uszy popękały od chłodu i wiatru, nabrał sił i
energii.
Pana choroba pochodziła raczej z duszy niż ciała rzekł ojciec Roland, przy
czym Dawid był skłonni mu uwierzyć.
Rozumiał już, że wysiłek fizyczny może być zródłem przyjemności; sam począł
ją nawet odczuwać coraz częściej. Każdego południa, gdy rozpalali ogień dla zjedzenia
obiadu, każdego wieczoru, gdy rozbijali obóz na noc, Dawid ścinał drzewo. Dziś zrąbał
sosnę twardą od żywicy jak żelazo. Rozgrzał się przy tym i zmęczył. Potem siadł przy
ogniu i oddychając głęboko, rzucał Bariemu ochłapy mięsa. Od chaty Thoreau dzieliło
ich już sześćdziesiąt mil. Ojciec Roland przysiadłszy obok rzekł: --- Jutro zobaczymy
Tawisha.
Wszystkie myśli Dawida były na tym tak skupione, że po prostu doznawał
wrażenia, iż specjalnie po to przybył na Daleką Północ, by poznać Tawisha. Nie miał
pojęcia, co się stanie dalej. Pragnął tylko pokazać samotnikowi fotografię dziewczyny i
zobaczyć, jak ten obrazek na niego podziała.
Skoro misjonarz i Mukoki usnęli pod jedwabnym namiotem przywalonym dla
ciepła masą gałęzi jodłowych, Dawid długo jeszcze siedział przy ogniu. Wkrótce
zobaczy Tawisha, pokaże mu fotografię. A co potem? Dziewczyna, jeśli jeszcze żyje,
znajduje się o tysiące mil. Znalezć ją w tym chaosie gór i boru jest zadaniem niemal nad
siły. Po raz pierwszy zresztą przyszło mu na myśl, że mógłby ją odszukać. Po co?
Wydobył fotografię z kieszeni i wlepił oczy w śliczną twarzyczkę. Serce mu drgnęło.
Ukrył znów obrazek na piersi i przytrzymywał go ręką, jakby w obawie, że raptem
zniknie.
Nazajutrz o wczesnym zmierzchu zimowego wieczoru misjonarz zatrzymał psy
na garbie kamienistego pagórka i wskazując w głąb pobliskiej doliny, zadowolony jak
człowiek, który znajduje się wreszcie u celu podróży, rzekł:
Oto dom Tawisha!
11. Jak znaleziono Tawisha
Zeszli w dolinę. Dawid wytężał wzrok, lecz w miejscu wskazanym przez ojca
Rolanda nie widział zupełnie nic, prócz czerwonych pni sosen w głębi. Mukoki krocząc
przodem ostrożnie torował drogę, mijając przysypane śniegiem głazy, podczas gdy
misjonarz i Dawid trzymali sanie, nie pozwalając im zsunąć się na grzbiety psów.
Krajobraz był dziki, posępny, Dawid dziwił się więc, że człowiek opętany manią
prześladowczą nie poszukał sobie okolicy mniej ponurej. Nawet w słoneczny dzień czy
noc księżycową dolina ta sprawiała z pewnością wrażenie niemiłe. Co za cisza grobowa!
Ani pies nie zawył, choć Tawish z pewnością posiadał własną sforę.
Dawid chciał właśnie przemówić, spytać misjonarza, czemu Tawish, będąc
nerwowo chorym, tutaj się osiedlił, gdy husky, przodownik zaprzęgu, stanął i zaskomlił
cicho. Dawid słyszał podobny skowyt po raz pierwszy w życiu. Cała sfora
odpowiedziała nań skomleniem. Psy utknęły w miejscu na szeroko rozstawionych
sztywnych łapach, wpatruje się płonącymi oczyma w ciemności na przedzie. Indianin
obrócił się ku nim z przekleństwem na ustach i zastygł w pół ruchu. Ojciec Roland
przestał niemal oddychać. Wtem czołowy husky kucnął na zadzie i wznosząc ku niebu
bury pysk zawył posępnie. Dawid wzdrygnął się mimo woli. Mukoki, zataczając się jak
pijany, poczłapał ku nim z powrotem przez śnieg.
Nipoo-win Ooyoo! rzekł dygocąc.
Zdawało się przez chwilę, że misjonarz go nie dosłyszał. Raptem krzyknął:
Zdziel je batem! Muszą iść naprzód!
Indianin odwrócił się, rozwijając długi rzemień bicza.
Nipoo-win Ooyoo! bąknął znowu.
Bat trzasnął ponad grzbietami psów, przy czym sam jego koniec zawadził o
czołowego husky, wodza zaprzęgu. Zwierz warknął groznie, pokazał kły i szarpnął sanie
ku przodowi, reszta sfory posłusznie pociągnęła za nim. Mukoki biegł jak zwykle
pierwszy, torując drogę.
Co on mówił? zapytał Dawid.
W mroku, szczelnie kryjącym rysy twarzy, misjonarz rozłożył ręce bezradnie.
On jest bardzo przesądny Twierdził teraz, że Stary Bóbr czuje śmierć w
powietrzu..
Mimo ciemności Dawid wyczuł, że misjonarz się wzdryga. W milczeniu zrobili
jeszcze około stu jardów. Mukoki zatrzymał psy. Sfora skomliła głucho, bez przerwy.
Ojciec Roland wskazał ciemną plamę oddaloną o pięćdziesiąt kroków.
Powiedział:
--- To chata Tawisha. Chodzmy, zobaczymy.
Mukoki został przy psach. Chata coraz bliższa, rysowała się wyrazniej, ciemna i
jak gdyby obumarła. Sprawiała istotnie wrażenie złowieszcze. Dawid przypomniał sobie
wszystko, co słyszał o Tawishu. Serce kołatało w nim nerwowo. Bał się po prostu.
Usłyszawszy głos ojca Rolanda wzdrygnął się mimo woli.
--- Tawish! Tawish! - wolał misjonarz. Stojąc przy samych drzwiach nie słyszeli
jednak żadnej odpowiedzi. Ojciec Roland tupnął nogą i trzewikiem spróbował gruntu.
Niech pan spojrzy powiedział --- śnieg jest świeżo zmieciony. Co za wariat z tego
Mukokiego. Nastraszył mnie prawie.
W głosie jego brzmiała wyrazna ulga. Drzwi chaty były zamknięte tylko na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]