[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Strathlin oraz wyspiarzy. Poza tym i fizyka, i logika wskazywały, że Sgeir Caran jest
najlepszą z lokalizacji. Miał poparcie Komisji Northern Lighthouse oraz firmy Stevensonow,
która zaprojektowała wieżę i wysłała go, by ją tam postawił.
Musi to zrobić. Jest to winien ludziom, których życie tam się skończyło. Winien swemu ojcu,
mocnemu i życzliwemu, kochającemu życie, który umarł zbyt młodo, i winien matce, smukłej
i cichej, kochającej książki damie o pięknych miedzianych włosach i najsłodszym z
uśmiechów.
Dobry Boże. Cierpiał. Nie mógł wprost uwierzyć, że po osiemnastu latach cierpienie może
być tak intensywne, i głęboko wciągał powietrze, jakby mogło ono uleczyć straszliwy ból,
który powoli zaczął przycichać.
- Pan Stewart. - Głos był spokojny i cichy.
Odwrócił się gwałtownie. Nie spodziewał się na machair spotkać nikogo, a już na pewno nie
ją. Stała po kolana w oświetlonych księżycem kwiatach i trawie. Od wiatru falowały jej
włosy, poruszała się spódnica.
A jednak musiały ją zrodzić jakieś czary, skoro pojawiała się wtedy, kiedy mu była potrzebna.
Przepełniło go gorące pragnienie, by porwać ją w ramiona i tak, jak już to raz kiedyś zrobił,
szukać pociechy w jej kojącej jak balsam obecności.
Wyczuwał w spojrzeniu dziewczyny napięcie, jakąś bezradność i gotowość do obrony, jakby
bała się, że on jej zagraża. Aż go skręcało w środku od tęsknoty i żalu, chciał tylko tulić ją,
35
prosić o wybaczenie, rozbudzić znowu jej zmysły. Ale nie sądził, by cokolwiek z tego było
możliwe.
Podeszła bliżej, rąbek spódnicy i stopy obsypane miała piaskiem. Musiała przyjść przez
wydmy, chociaż tego nie zauważył, pogrążony we własnych myślach.
- Panna MacNeill - odezwał się ze spokojem, którego wcale nie odczuwał. - Zdumiony
jestem, że o tej porze ktoś jeszcze jest na nogach.
- Nie mogłam spać. Kiedy przebywam tu, na Caransay, lubię czasami spacerować przed
świtem. Warto zrezygnować z odrobiny snu, jeżeli jest szansa, że zobaczy się zorzę polarną.
Dougal zerknął na niebo.
- Widywałem ją kilkakrotnie, ale nigdy tu na Wyspach.
- Czy pan również wyszedł, żeby jej wypatrywać?
- Prawdę mówiąc, wyszedłem, żeby łamać sobie głowę nad pewnymi technicznymi
problemami. - No i po to, żeby otrząsnąć się z marzeń sennych, ale oto marzenie stało teraz
obok niego. Podniósł wzrok na niebo, żeby nie gapić się na Meg z cielęcym zachwytem.
- Dziś może nie zrobić się na tyle ciemno, żeby można było zobaczyć zorzę. No cóż,
dobranoc, panie Stewart. - Kiedy go mijała, wyczuł smugę słodkiego zapachu.
Zawrócił razem z nią.
- Proszę pozwolić, że panią odprowadzę, panno MacNeill. To niewłaściwe, by młoda dama
przebywała samotnie w ciemnościach.
- Na mojej wyspie jestem idealnie bezpieczna - zapewniła. -%7łyczę panu pomyślnego
rozwiązywania problemów. Nie pozwolił jej wymknąć się tak łatwo. Szedł obok niej przez
połacie traw i kwiatów.
- A więc to właśnie nazywa się machair - odezwał się.
- Tak - potwierdziła.
- Czy zna pani nazwy wszystkich tych kwiatów? - zapytał. Nie zależało mu na nich
szczególnie, ale chciał znalezć pretekst, by z nią rozmawiać.
- Znam - powiedziała, nie zwalniając kroku.
- Czy to tam to są jaskry? - Pokazał palcem. -1 dzwonki?
- Jaskry, dzwonki i stokrotki - wyjaśniła. - A to wysokie to krwawnik i dziki owies. Dalej
rośnie tawuła. To, co pan depcze, to małe fioletowe irysy, które teraz już przekwitły. Bliżej
pagórków rosną poziomki i jeżyny, i kępy dzikich róż, które zarastają skały tak, że prawie
kamienia nie widać.
36
- Zlicznie tu.
- Yhm - zgodziła się.-Jeżeli przymknie pan oczy, poczuje pan ich zapach. A pagórki są całe
porośnięte wrzosem tak gęsto, że kiedy kwitnie, widziane z daleka z morza mają ciemnoróżo-
wy kolor. Czy jest coś jeszcze, czego chciałby się pan dowiedzieć?
- Tak - powiedział, patrząc na nią.
- Na temat machair - uzupełniła. - Nikt go nie sadził, nikt go nie pielęgnuje, a on kwitnie. Jest
tu od zawsze. Niekiedy od sto
krotek machair robi się biały i złoty, a pszczoły jak pijane zataczają się po swoim niebie z
kwiatów. Szli dalej. Dougal popatrzył na nią.
- Kocha pani to miejsce.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała. Za łąką, za wydmami morze nieprzerwanie szeptało coś
do brzegu. - To raj.
-Najwyrazniej baronowa się z panią zgadza.
- Nie musi pan iść ze mną ani o krok dalej.
- Wolałbym, żeby pani w środku nocy miała towarzystwo.
- Dlaczego? Czy dlatego, że po okolicy plączą się obcy? -fuknęła.
- Gdzie? - Odwrócił się i rozejrzał z rękami w kieszeniach, w nadziei, że ją rozśmieszy. Ale
ona pozostała poważna. Nabrał w płuca powietrza, czuł się, jakby miał wskoczyć na nieznaną
głębinę. - Wydaje mi się, że nie bardzo mnie pani lubi, panno MacNeill, czy może to sobie
wyobraziłem?
- Niech pan sobie wyobraża, co tylko pan chce.
-Gdybym to zrobił - wycedził - mogłaby się pani poczuć bardzo zaskoczona.
- Proszę wracać do swoich baraków, panie Stewart.
- Wrócę, jak tylko odprowadzę panią bezpiecznie do domu.
- Nie potrzebuję pana. Nikt z nas pana tutaj nie potrzebuje.
- Ach, podejrzewam, że teraz mówi pani o latarni morskiej, a nie o przechadzce przy
księżycu. Czy przypadkiem zna pani lady Strathlin?
Zachwiała się niepewnie, ale nie zwolniła kroku.
- Dlaczego pan pyta?
37
- Podziela ona pani dobrą opinię o mnie. Sztab jej prawników też by się z panią zgodził.
- Nie możemy się wszyscy mylić - mruknęła.
Dougal prychnął, niechętnie przyznając jej rację, a potem uśmiechnął się w mroku, bo panna
MacNeill cicho się roześmiała. Szli ramię w ramię, brnąc przez trawy i kwiaty. Dougal
zauważył cień, padający od głazu wśród traw, i wziął dziewczynę pod łokieć, by pomóc jej
wyminąć przeszkodę.
Wystarczyło to leciutkie dotknięcie, by poczuł się, jakby przeszyła go błyskawica,
wypełniając świadomość trzaskiem wyładowań, roziskrzonym mrowieniem. Oszołomiony
puścił Meg i wmawiał sobie, że zawiniło tu tylko romantyczne światło księżyca, kuszący
szum morza i dziwna magia godziny przedświtu. W świetle dziennym nie poczułby tak żywej
reakcji ani nie naszłyby go tak zdumiewające myśli.
Wędrowali dalej, aż ujrzeli dom zagrodnika, wtulony w pagórek. Dougal odróżniał już jego
bielone zarysy, kryty grubą strzechą dach, małe pociemniałe okienka. Dom stał przodem do
niewielkiej zatoki, połyskliwej i spokojnej.
- Zakładam, że tam właśnie się kierujemy? - zapytał.
- Tak. Teraz może mnie pan już zostawić.
- Nie ma co się tak jeżyć, panno MacNeill.
Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem. Rześki wiatr trzepotał jej spódnicą i kraciastym
szalem, którym owinęła sobie ramiona. Pasemka włosów wymknęły się spod wstążki,
obramo-wując dziewczynie twarz.
- Wcale się nie jeżę. Nigdy się nie jeżę.
- Ilekroć się znajdę w pobliżu - oświadczył spokojnie - przypomina pani jeżozwierza. -
Wyciągnął rękę, by odgarnąć jej kosmyk włosów z czoła. Odchyliła głowę. Widzi pani? miał
ochotę wykrzyknąć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]