[ Pobierz całość w formacie PDF ]

własnego tchórzostwa.
- Wolha, może ja jego zabiję? - z nadzieją zapytała Orsana. -- Mu wszystko jedno,
potem i tak wskrzeszą, a ja choć duszę odprowadzę!
Rolar zmarkotniał. Nie odpowiadając na te przytyki, uważnie obejrzał kamienne
ściany z wąskimi okienkami i niegłośno wymamrotał:
- Chyba łożniacy nie odważą się otwarcie szturmować zamku, a jeżeli pod pretekstem
polowania na zjawę uda nam się wprosić się na nocleg, do rana zostawią nas w spokoju.
- O jakim spokoju mówisz? - z nerwowym spojrzeniem uściśliła najemniczka.
Wampir jest sceptycznie parsknął:
- Spieramy się, czy w zamku są dzieci lub półprzytomna babka lub ciotka z manią
prześladowczą albo służąca - lunatyczka lub wiecznie pijany krewny?
- Spierajmy się, czy tam jest prawdziwa zjawa? - Ja nie patrząc wyciągnęłam rękę,
Rolar ścisnął ją, a Orsana położyła dłoń z góry, zatwierdziwszy spór.
Drzwi otworzyły się po trzecim stuknięciu, a raczej, po rozjuszonemu kopnięciu nogą
- pukać w grube deski pięścią było na próżno, zaprzestałam tego po pierwszej próbie.
- Dzień dobry! - w uniżenie przeciągnęła dwójka, patrząc na nas od góry do dołu.
Dwie pary są niebieskich oczu, dwa zadarte noski. U chłopaka - zwichrzona czuprynka, u
dziewczynki - dwa grube proste warkoczyki za uszami. Maluchy nie miały dziesięciu lat,
najwyżej dwa.
- Aha! - wiele mówiąco okazał Rolar. -- Dzieci!
- Diera, Słar! - zalamentowano z góry. Ktoś, podskakując, naprędce schodził po
wąskich stopniach krętych schodów. -- Ile razy ja wam mówiłam - nie otwierajcie sami drzwi,
przyjdzie zła ciocia wiedzma, włoży was w worek i zaniesie sobie na obiad!
Dzieci spojrzały - na mnie z niemym zachwytem. Dziewczynka nawet usta otworzyła,
pokazawszy dwa rzędy równych mlecznych zębów.  Zła ciocia zmieszana cofnęła się za
plecy Rolara, nie wykazując życzenia zanosić urwisów gdzie by to nie było.
Zza schodów wynurzyła się kobieta nieobjętej formy. Puszyste wspaniałości jej ciała
mocno obciągała jaskrawo-różowa sukienka z białym koronkowym spodem, a spód
puszystych halek nie wyglądał uroczyście z pomponami i białymi robionymi na drutach
pończochami. Zobaczywszy gości, dama (najwidoczniej niania) spostrzegła się, głupio
szarpnęła spódnice, wyprostowała się i przestawiła się na ciężki majestatyczny chód.
Niestety, na ostatnim stopniu straciła równowagę i niania, pisnąwszy, machnęła rękoma i z
grzmotem opadła na podłogę - z zawistnym śmiechem dzieci.
Rolar pośpiesznie poszedł, podawszy rękę ofierze natartych woskiem schodów.
Wypadało mu chwycić się za poręcz drugą ręką - podnieść tak dobrze odżywioną damę bez
oparcia okazało się nie tak prosto. Postawiona na nogi, niania przede wszystkim kazała
dzieciom iść na górę i umyć się przed kolacją. Parka niechętnie podporządkowała się; zresztą,
dobiegłszy do pierwszego piętra, zwiesili się na poręczy, podsłuchując i oglądając gości.
Jak się wyjaśniło, skrawek pergaminu wisiał na słupie nie pierwszy dzień.
- Czarownicy? Za zjawą? - ze sporym lekceważeniem zainteresowało się babiszcze.
- Zgadli - po lekkim zamęcie potwierdziłam.
- A co tam wróżyć? - zachichotał tłuścioch. - Chodzicie i chodzicie, spokoju nie ma
żadnego! W tym tygodniu wiedzmina ze schodów zrzuciło, wczoraj dajn sam odszedł.
Zachlapał, starzec, wszystkie kąty woskiem i zioła nadymił - u odegrało się to na gospodyni -
migreną. A wy z czym przyszliście? Gospodyni powiedziała - bez dyplomu nikogo nie
wpuszczać, dosyć. Bo wynajęliśmy tamtym razem druida-samouka, tak u gospodyni kotka
ukochana przepadła i dotychczas skądś z pod podłogi padliną razi!
- Mam dyplom. -- włożyłam rękę za pazuchę i rozwinęłam przed nosem ciotki zmięty
zwitek z pieczęcią.
- My piśmienności nie nauczeni - przewarczała z niekłamanym szacunkiem. - Pójdę
do gospodyni i zreferuję.
Wyrwawszy ode mnie dyplom, nianię z dziwnym dla jej figury żwawością zadreptała
po schodkach. Jasnoblond główki w górze schody zgodnie zniknęły.
W ogromnym holu było nieprzytulne, mimo, że leżały wszędzie dywany. Ze ścian
spoglądały oczyma rogate jelenie głowy, potrzaskiwały świece w masywnych kandelabrach,
nieprzyjaznie zerkały rodzinne portrety. Czym dalej od wejścia, tym wredniejsze stawały się
przedstawione na nich fizjonomie. Na portrecie założyciela rodu w ogóle należałoby
namalować po trzy-cztery pionowe i poziome kreski, a w dole napisać numer skazanego.
Gospodyni zeszła dziesięć minut pózniej, gdy akurat zdążyliśmy się rozejrzeć.
Okazała się wysoką, pociągającą kobietą lat czterdzieści ze szlachetną postawą i manierami
bez zarzutu.
- Dobry wieczór państwo - majestatycznie, lecz bez nadmiernego honoru powitała
naszą różnorodną kompanię. -- Witajcie w Płowej Róży.
- To wasz zamek? - uściśliła Orsana.
- Rodzinny, mojego spokojnego męża. - Kobieta zwróciła mi dyplom. - Przepraszam,
nie przedstawiłam się - Diwena Białozierska, obecna właścicielka zamku i okolic. Przyjemnie
dowiedzieć się, że nareszcie w naszym kraju pojawił się prawdziwy fachowiec. Pani Redna,
praktykowaliście na dworze, słusznie?
Ja nie podzielałam jej zachwytu nad moją błyszczącą karierą i przyznałam się
uczciwie:
- Bardzo niedługo. Musiałam zostawić posadę ze względu na dalsze doskonalenie
magicznej sztuki.
- Chwalebne dążenie. -- Diwena pozwoliła sobie na przychylny uśmiech. -- Proszę
was, przejdzmy do górnych komnat. Wy i wasi przyboczni zmęczyliście się podczas podróży,
czy nie będzie przesadną natrętnością z mojej strony zaprosić żebyście zasiedli za naszym
skromnym stołem?
- Ani trochę. Przepraszam, przedstawiam wam... e-e-e& moją siostrę Orsanę i
spokrewnionego kuzyna kuzyna Rolara.
Rolar, niczym nie okazawszy zdziwienia, nachylił się i szarmancko pocałował
wytworną dłoń gospodyni. Orsana przedstawiła niezgrabny dyg.
- Bardzo mi przyjemnie. -- Gospodyni uśmiechnęła się jeszcze raz, potem wyciągnęła
rękę do miedzianego dzwonka, który stał we wnęce obok jednego z kandelabrów. Na
melodyjny dzwięk przybył siwy staruszek. -- Brim, pokażcie gościom ich komnaty. Czekam
na państwa za pół godziny!
Z tymi słowami gospodyni odfrunęła po schodach, nam zaś wypadło wlec się za
dworzaninem dobre pięć minut - tak niespiesznie i dokładnie wybierał on miejsce na
stopniach, zanim postawił nogę.
- Co ciebie napadło? - rzuciła się na mnie Orsana, jak tylko zostaliśmy sami w
luksusowych komnatach z szerokim łóżkiem, lustrem, mahoniowymi meblami i ogromną
skórą niedzwiedzią na podłodze. - Siostra - jeszcze się zgodzę, lecz po co było przedstawiać
go jako stryjecznego kuzyna?
- Spokrewnionego kuzyna - poprawił Rolar. -- Inaczej musiałbym z tobą spać jako
służący - gdzie indziej.
- Przedstawiłaby jako przyjaciół! - Orsana ostygła, lecz uznawać Rolara za krewnego
uparcie nie chciała.
- By powziął podejrzenie, że jesteśmy w nagannych związkach? Cierp, Orsana, z
arystokratami trzeba zachowywać się jak z obłąkanymi - wszystko tolerować i nie dawać
powodu do kompromitacji.
- Ale zakwaterowała nas w jednym pokoju! Ja jestem przeciwna takiej rozpuście!
- W dwóch przyległych i drzwi między nimi zamyka na rygiel - poprawiłam. -- Nie
niepokój się, rozpusta ograniczy się do bratniego pocałunku w szczękę.
- Dobrym bratnim ukąszeniem w szyjkę - rozpłynął się w klastym uśmiechu wampir.
- Gryz - niespodzianie zgodziła się Orsana, podstawiła Rolarowi szyję.
Wampir, nie głupiec, ukąsił. Co tu się zaczęło! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl