[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przeciwnikiem, Trupiogłowy podszedł jeszcze bliżej.
W pudle znajdował się ktoś żywy. Nie słodkawe dziecięce mięso, za
którym przepadał, zaledwie kawał żylastego mężczyzny. Twarz, która
wpatrywała się w olbrzyma, wyglądała komicznie. Dzikie, okrągłe oczy. Usta
otwierały się i zamykały - jak u ryby. Trupiogłowy kopnął w pudło, chcąc je
otworzyć, a kiedy to nie poskutkowało, wyrwał drzwi. Potem nachylił się i
wyciągnął skomlącego mężczyznę z jego ukrycia. Czyżby ten okaz należał do
gatunku, który ongiś poskromił Króla? To lękliwe szczenię o trzęsących się
wargach? Olbrzym wyśmiał błagania Gissinga, a potem odwrócił go głową do
dołu i podniósł za nogę. Zaczekał, aż umilkną krzyki i sięgnął pomiędzy dy-
goczące nogi, szukając członka tego mięczaka. Nie był duży. Skurczony ze
strachu. Gissing wyrzucał z siebie potoki bezsensownych słów. Jedynym
zrozumiałym dla Trupiogłowego odgłosem, jaki wyszedł z jego ust, był wysoki
wrzask, towarzyszący kastracji. Po wszystkim olbrzym porzucił Gissinga koło
samochodu.
Strzaskany silnik zapalił się. Trupiogłowy nie był jednak zwierzęciem,
lękającym się płomieni. Owszem, szanował ogień, ale się go nie bał. Ogień
był narzędziem, sam z niego niejeden raz korzystał. Służył do tego, by palić
wrogów, puszczać ich z dymem. Gdy tylko płomień odnalazł benzynę i
buchnął wysoko, Trupiogłowy cofnął się. Owionął go gorący podmuch.
Olbrzym poczuł, że palą mu się włosy na piersiach, ale nie odwrócił wzroku;
urzekło go to widowisko. Ogień pobiegł śladem krwi owej bestii, pochłaniając
po drodze Gissinga. Zlizywał strużkę benzyny niczym pies ślady moczu suki.
Trupiogłowy przyglądał się płomieniom, chłonąc nową, śmiercionośną lekcję.
W chaosie swego gabinetu Coot bezskutecznie walczył ze snem.
Większość wieczoru spędził przy ołtarzu, po części wraz z Declanem. Czas
ten poświęcili nie na modlitwę, lecz na szkicowanie. Na biurku Coota leżała
teraz kopia płaskorzezby z ołtarza. Wpatrywał się w nią już od godziny. Jak
dotąd, bezowocnie. Albo ta płaskorzezba była zbyt enigmatyczna, albo jego
wyobrazni brakowało rozmachu. Jednym słowem, niewiele zdołał wyczytać z
tego dzieła. Niewątpliwie przedstawiało ono ceremonię pogrzebową, ale to
było wszystko, co udało mu się stwierdzić. Może chowane ciało było nieco
większe niż sylwetki żałobników, jednak nie na tyle, by było w tym coś nie-
zwykłego. Pomyślał o pubie "Pod Wysokim Mężem" i uśmiechnął się.
Niewykluczone, że jakiś średniowieczny kawalarz utrwalił na ołtarzu pogrzeb
piwowara.
Rozregulowany zegar w przedpokoju wybił kwadrans po dwunastej, co
oznaczało, że dochodzi pierwsza. Coot wstał od biurka, przeciągnął się i
zgasił lampę. Blask księżyca, przesączający się przez szczelinę w zasłonach,
zaskoczył go. Była pełnia i światło, choć chłodne, zachwycało bogactwem.
Zabezpieczył kominek i wyszedł do ciemnego przedpokoju, zamykając
za sobą drzwi. Zegar tykał głośno. Od strony Goudhurst doleciał sygnał
karetki pogotowia.
"Co się stało?" - zapytał się w duchu i otworzył drzwi, by sprawdzić,
czy coś zobaczy. W oddali, na wzgórzu, stał jakiś samochód o zapalonych
światłach. Dostrzegł też migotanie niebieskiego sygnału policyjnego, daleko
bardziej regularne niż dochodzące zza jego pleców tykanie. Wypadek na
drodze pomocnej. Za wcześnie na lód i jeszcze nie dość zimno. Przyjrzał się
gasnącym w oddali światłom, odcinającym się od wzgórz jak klejnoty na
grzbiecie bajkowego wieloryba. Na dobrą sprawę, zrobiło się dość mroznie.
To nie pogoda, by tak sterczeć w...
Zmarszczył brwi. Coś przyciągnęło jego uwagę, jakiś ruch w odległym
kącie dziedzińca, pod drzewami. Księżyc zalał tę scenę mlecznym światłem.
Czarne cisy, szare kamienie, groby obsypane płatkami białych chryzantem. I
skryty w cieniu cisów, ale wyraznie widoczny na tle marmurowego grobowca -
olbrzym.
Coot, nie zważając na to, że jest w kapciach, wyszedł z domu.
Olbrzym nie był sam. Ktoś przed nim klęczał - jakaś drobniejsza,
bardziej przypominająca człowieka sylwetka. Uniesiona głowa była wyraznie
widoczna w świetle księżyca. Declan! Nawet z tej odległości widać było, że
kościelny uśmiecha się do swego pana.
Coot chciał podejść bliżej, przyjrzeć się lepiej owemu koszmarowi.
Kiedy wykonał trzeci krok, pod stopą za-chrzęścił mu żwir.
Zdawało się, że olbrzym się poruszył. Czy odwrócił głowę, by spojrzeć
na księdza? Serce podeszło Cootowi do gardła.
"Nie! Boże, spraw, by ogłuchł! Proszę, nie pozwól mu mnie zobaczyć,
uczyń mnie niewidzialnym."
Modlitwa została wysłuchana. Olbrzym w żaden sposób nie okazał, że
usłyszał Coota. Ksiądz, ośmielony, ruszył przez cmentarz, przemykając się
od nagrobka do nagrobka. Bał się oddychać. Podszedł na tyle blisko, że zo-
baczył, jak łeb potwora nachyla się nad Declanem. Usłyszał głos, rodzący się
w jego gardzieli, przypominający tarcie papierem ściernym o kamień. Ale
dostrzegł i coś więcej.
Komża Declana była podarta i brudna, wątła pierś -obnażona. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl